Z Ulcinja ruszamy się wczesnym rankiem i jedziemy do najbardziej „nieuczesanego” z krajów na naszej trasie: do Albanii. Już na poczatek Albania zaskakuje nas drewnianym bujającym się mostem, jedną jedyną drogą krajową i wielkimi beczułkami z wodą nagrzewającymi się na dachach. Potem doszła jeszcze stacja benzynowa, której „kasy” składały się z wielkiego pomieszczenia i pana z biurkiem, obdartym fotelem i telewizorem:) A jak się człowiek porozgląda to przy trasie wszedzie widzi bunkry – mniej lub bardziej wystające z ziemi. Za Tiraną droga krajowa przechodzi w pełną zakrętów karuzelę wysoko w górach, bez barierek (żeby się chociaż psychicznie lepiej poczuć), więc Agata ze swoim lękiem wysokości spędziła te kilka godzin na modlitwach, bo kierowca wjeżdżał w owe zakręty tak średnio z prędkością 90 na godzinę w pewnym momencie jadąc przy tym na czołowe z wyprzedzającą na zakręcie policją:P Sama Tirana to bardzo dziwne miejsce. Wprawdzie mieliśmy na nią tylko godzinę, co właściwie równało się obejściu głównego placu w stolicy, ale dostarczyła tyle wrazeń co niejedna kilkudniowa wycieczka. Zasady ruchu drogowego nie istnieją. Poważnie zaczęliśmy się do tego zastanawiać, czy przypadkiem w Albanii czerwone i zielone światło nie oznacza czegoś dokładnie odwrotnego niż u nas. Ruszający obok nas autobus napędzany był chyba parą, bo przykrył chmurą całe skrzyżowanie. Nie da się przejść 50 metrów nie będąc zaczepionym przez małe, żebrzace dzieci, które są strasznie uparte i praktycznie nie do odczepienia. Meczet przy placu owszem, podobał się nam, zaintrygowała też olbrzymia mozaika z motywem socjalistycznym, ale do autokaru wróciliśmy z ulgą, bo godzina w Tiranie zupełnie nas skołowała.