Od Wiktora z Uppsali toczymy się znowu pociągiem, a potem autobusem do zamku Gripsholm. Zamek jest bardzo ładny i faktycznie "zamkowy", czego nie można powiedzieć o Zamku Królewskim w samym Sztokholmie, a do tego położony nad wodą. Wnętrza wypełniają głównie obrazy szwedzkich władców, rodzin królewskich, ale też i innych ważnych osobistości np. pisarzy. Autobusy z i do Gripsholm kursują jednak rzadko, co jest dość uciążliwe, a my musimy zdążyć na nasz prom do Rygi. Po powrocie na główną stację w Sztokholmie wyciągamy z przechowalni nasze bagaże i pakujemy się do metra w odpowiednią stronę. Aż tu nagle... metro się psuje. Znaczy nasza linia jest zatkana i nic nie pojedzie. Wpadamy w małą panikę, jedziemy inną z liniii najdalej jak się da i na powierzchni szukamy nerwowo przystanków autobusowych i linii do terminalu. Wpadamy do odprawy na ostatni moment, ale jakimś cudem zdążyłyśmy. Pakujemy się do naszej kajuty na samym dole. Trochę czujemy się jak w Titanicu, bo nasze kajuty, w ramach oszczędności najtańsze, nie mają okien i są pod pokładem z samochodami:P Zresztą okazało się też, że bilety były w promocji na szwedzkojęzycznej stronie przewoźnika, a na innych wersjach językowych już nie, i że bardziej opłacało nam się kupić bilet w dwie strony i po prostu nie stawić się na promie w drugą stronę niż kupować bilet tylko w jedną stronę. Dopiero po 3 godzinach docieramy do otwartego Bałtyku: tak głęboko wcina się morze w ląd i tak daleko od otwartego morza leży Sztokholm. Obławiamy się w sklepiku przepysznymi estońskimi specjałami (ukochane Vana Tallinn i Kalev), a potem zasypiamy.