Po przylocie czekam na wyjazd bagażu prawie 40 minut. Pojawiła sie już panika, ze zgubili - ale to po prostu czas w Hiszpanii płynie zupełnie inaczej. Z moim zerowym hiszpańskim udaje mi się jakoś dotrzeć do dworca autobusowego, a potem zapakować w odpowiedni transport do Granady. Angielskiego niestety prawie nikt nie zna. Zostaje niezawodny język migowy. Ludzie rozmawiają głośno, przekrzykują się - ma się wrażenie, że się kłócą, potem okazuje się, że to najzwyklejsza w świecie rozmowa. Na trasie drzewka oliwne, palmy - po zimnej, lutowej Polsce to raj. Z dworca w Granadzie odbiera mnie Agnieszka - kuzynka, która siedzi tu na Erasmusie. Po szybkim odstawieniu bagaży i obiadku biegniemy w miasto. Główna ulica jest szeroka, z drzewkami pomarańczowymi (pomarańczy niestety się nie zrywa i nie ja - te gatunki są dekoracyjne i niejadalne) i widokiem na ośnieżone góry. Uliczki boczne są wąziutkie i urokliwe, jeździ po nich mnóstwo motocykli i skuterów, które tu są najlepszym środkiem transportu, ale wtarabaniają się w nie też autobusiki! Agnieszka ciągnie mnie na punkt widokowy, żebyśmy przed zachodem słońca popatrzyły sobie na Alhambrę - wspaniały zespół zamkowy wygląda pięknie na tle gór. Na murku na punkcie widokowym dużo turystów, ale też mieszkańców Granady - czytają książki, grają na gitarach, śpiewają. Domy obłożone zdobionymi kafelkami mają swoje nazwy. Zdecydowanie widać w architekturze i zdobnictwie wpływy marokańskie. To coś zupełnie dla mnie nowego. Inne i piękne. Potem idziemy na herbatkę do ulubionej teterii Agi. Herbat do wyboru - setki, czarne, zielone, białe, ziołowe, owocowe, podawane w metalowych czajniczkach, pite w małych ozdobnych szklaneczkach. Klimat niesamowity. Po zmroku biegniemy jeszcze do parków - fontanny w Granadzie są pięknie oświetlone, lampy zmieniają kolory. Pieknie.