Ta first night in Bangkok byla raczej srednia przyjemnoscia. Najpierw na lotnisku w HK tak nas wychlodzilo, ze kaszel wrocil z cala moca, potem w Bangkoku pobiegalismy troche po lotnisku zanim znalezlismy punkt wydawania wiz on arrival, a potem jeszcze troche zanim dorwalismy odpowiednia linie z naszymi bagazami to jeszcze odrobina biegania. W autobusie (150baht/osoba w 1 strone, dojezdza praktycznie do samego Khao San w ok godzine) wyladowalismy chwile przed polnoca, wialo w nas klima niesamowicie, a gdy wysiedlismy bylo ciemno, brudno, a ludzie spali bezposrednio na chodniku tuz obok imprezujacych w knajpkach bialych. Brrr. Wyciagnelismy nasza liste z hostelami i najpierw znalezlismy Lucky House, ktory wlasciwie nie byl zly, choc troche zawanial (zaproponowal nam pan dwojke za 390 bahtow), wiec postanowilismy sprobowac jeszcze Sawasdee ktoregos. Zanim dotarlismy do pierwszego z brzegu Smile Inn troche sie pokrecilismy. Pan w tarasowej recepcji zaproponowal nam standardowa dwojke z klima za 700 bahtow, ale wyciagnelismy nasze bilety autobusowe, ktore niby dawaly jakas znizke i faktycznie pan zaproponowal nam 490 bahtow. Troche juz padnieci poprosilismy jeszcze o dodatkowa mozliwosc obejrzenia pokoju superior - moze tam bedzie lepiej? Przy pokoju superior wrzask Agaty - wielki martwy karaluch z nozkami do gory. W tym wypadku polozona pietro wyzej standardowa dwojka wydala nam sie lepsza. Przy odbieraniu klucza na sufit wlazla jeszcze mala jaszczurka. Godzina byla 2 w nocy, wiec zostalismy, ale uzylismy wszystkich nam znanych metod odstraszajacych - lozko odsunelismy od scian, zostawilismy wszedzie wlaczone swiatla, nie zostawilismy nic na podlodze i spalismy w dlugich pizamach w swoich spiworkach z poszewek od koldry, ktore mielismy ze soba, tak na wszelki wypadek. Rano wszystko wydalo sie przyjazniejsze, choc negocjacje z panami w recepcji byly wyjatkowo wkurzajace i bezowocne. W ogole jakos jestesmy zdziwieni, bo tu w Bangkoku rady o targowaniu sie w ogole sie nie sprawdzaja. Bylismy w szoku, gdy za magnes na lodowke pani zarzadala 100 bahtow (czyli jakies 10 zl) i nie chciala zejsc ponizej 80, a gdy w koncu znalezlismy inne za 50 bahtow, to nie chcieli zejsc nawet 10 bahtow za sztuke, choc chcielismy kupic od razu 4. Przy ciuchach podobnie. Dziwne... W kazdym razie w hotelu dali nam w cenie smaczne sniadanko (nalesnik i tosty) i ruszylismy w miasto. Na dzien dobry obralismy sobie Grand Palace, przy ktorym stal pan ubrany dosc elegancko, ktory probowal nam wcisnac, ze Palac zamkniety dzisiaj, bo jest swieto, a najblizszy kantor jest 10 ulic dalej. Ale sa przeciez inne atrakcje - moze tuk tuk? 10 baht! Wyedukowani geoblogiem, wiedzielismy, ze to jedna wielka sciema. Palac oczywiscie byl otwarty, a kantor znalezlismy 20 metrow dalej. Do palacu trzeba wchodzic prawie nieodkrytym, wiec Agata musiala wziac z dzialajacej przy wejsciu wypozyczalni mega-modna koszule, zeby zakryc ramiona (biora depozyt 200 bahtow od sztuki). Do palacu wstep za 350 bahtow, kasy dzialaja do 15.30. Najpierw wchodzi sie do kompleksu swiatynnego Szmaragdowego Buddy. Jest PIEKNY, WIELKI i ZACHWYCAJACY. Chodzilismy z otwartymi szczekami, bo chyba jeszcze nigdy czegos tak pieknego nie widzielismy. W koncu poczulismy na 200%, ze jestesmy w Azji, zewszad slychac modlitwy, spiewy (bylo zreszta jakies swieto Buddy, wiec podpatrzylismy tez troche religijnych rytualow) Do swiatyni da sie wejsc, na bosaka, ale nie wolno zdjec robic. Maciek twierdzi, ze piekniejszej swiatyni jeszcze nie widzial. Sam palac jest mniej imponujacy i nie wchodzi sie do srodka. Tuz obok tego terenu jest Wat Pho. W swiatyni znajduje sie posag Lezacego Buddy, ktory faktycznie jest wielki, ale wrazenie wieksze robi chyba sama ogromna glowa, ktora widzi sie przy wejsciu, a nie slynne stopy, przy ktorych wszyscy robia zdjecia. Oprocz tego budynku jest cale mnostwo dodatkowych swiatyn, budyneczkow, pomieszczen z Budda. Wejscie na caly kompleks kosztuje tylko 50 bahtow, a chodzi sie dlugo i jest pieknie- warto! Trzeba oczywiscie ciagle uwazac na kosztownosci (nosimy na pasie pod bluzka) i na sciemniaczy, tuk-tukowcow, przed ktorymi ostrzegaja nawet sami Tajowie w miejscach odwiedzanych przez turystow, bo latwo mozna dac sie zrobic w bambuko. My wszedzie zasuwamy na nogach, choc pod koniec dnia bola. Zjedlismy tez w koncu cos miejscowego (nie liczac jedzonka w samolocie do Bangkoku, bo tam byl nasz chrzest bojowy), zamowilismy ponoc obowiazkowego pad thai (smazony makaron z kurokiem) i jeszcze jakas wersje makaronu smazonego z krewetkami i warzywami. Ale najpyszniejszy byl shake ze swiezych owocow:) W 7 eleven, ktore jest tu wszedzie, mozna zaopatrzyc sie tanio w smaczna (w przeciwienstwie do HK) wode (14 baht za Nestle) i np w Laysy o smaku sushi:P Ogolnie jest dosc tanio, nawet dla Polakow, ale moze inni turysci ich rozpuscili i dlatego Tajowie tu nie chca schodzic z cen i kreca rowniez przy domaganiu sie jakis promocji, ktore wczesniej naobiecywali. Pogoda jest w porzadku, na razie odpukac deszcze nam nie krzyzuja planow. Choc pot leje sie tak, ze zastanawiamy sie po prysznicu czy sie w ogole wycierac - zanim sie wytrzemy i tak jestesmy z powrotem mokrzy.