Znaleziony, choć chwilę to trwało. Wsadzili nas, jak już pisaliśmy do minibusika z kierowcą, który miał nas dowieźć na Bali do przeprawy w Gilimanuk, a potem wsadzić w lokalny transport do Loviny, który też już miał być opłacony. Droga zajęła 5 godzin, po czym wysiedliśmy i zapakowaliśmy się na prom. Gdyby płynął w linii prostej jak każdy normalny prom, zajęłaby ta przeprawa może z 20 minut. Ale on sobie popłynął w inną stronę, na środku stanął, nie wiedzieć czemu tak sobie stał z 15 minut, potem odwrócił się i zaczął znowu płynąć w stronę Jawy… byliśmy totalnie zdezorientowani, a na zewnątrz zdążyło się zrobić ciemno. No i sobie tak dryfował ten prom w tę i z powrotem, obracał się i zawracał przez 1,5 godziny. Dość już podmęczeni tymi 2 dniami jazdo-podróżowania wysiadamy za naszym kierowcą i idziemy na ten nasz autobus do Loviny. Przychodzimy, a tu stoi faktycznie minibusik z 10 miejscami, wypakowany już przez lokalnych. I mówią nam, że mamy się pakować. My, że jak to, przecież jest pełen, a nas łącznie (z innymi osobami z wycieczki, które jechały do Loviny) było 8 osób, każdy z wielkim plecakiem. Że niby jak my się mamy zmieścić, przecież jest pełen! Zmieścicie się, zmieścicie, wsiadać, plecaki na dach. Dach bez barierek, płaski, bez żadnych zabezpieczeń, chcieli przywiązywać wszystkie plecaki jakimś sznurem, ale się nie zgodziliśmy i zażądaliśmy, żeby nas zawieźli w busie, który pusty stał obok. Nie, nie, tylko tym. Sytuacja zrobiła się mało zabawna, nasz kierowca z agencji turystycznej był przy tym mało przebojowy, a zarządzający autobusami uparty. Z autobusiku wysiadła dwójka Francuzów, która też chciała dotrzeć do Loviny i potwierdzili, że nie ma szans, żebyśmy się zmieścili, nawet siedząc na podłodze. Zaczęliśmy się już namawiać na jakieś wspólne branie taksówek (choć zarządca twierdził, że tu niby nie ma), ale w końcu zgodzili się, że dadzą nam drugi autobus, jeśli zapłacimy. Obruszyliśmy się, że już płaciliśmy. Skończyło się na tym, że nasz kierowca z agancji dał na 240 000 IDR, Francuzi, którzy się do nas dołączyli dali 100 000 IDR, a cała reszta (nas dwoje, 2 Holendrów, 4 Słoweńców) złożyła się, żeby końcowo wyszło 500 000 IDR. Zapakowaliśmy się, ciasnota i plecaki w stosie, po czym nam się kazali przesiąść do pierwszego busa, bo kierowca tego tutaj…jest w domu. Więc znowu cyrk z przenoszeniem się, do tego busa, który pierwotnie był wypakowany lokalnymi. Nie wiemy do końca co z nimi zrobili. No nic, grunt, że po 2 godzinach dojechaliśmy i na szczęście bez problemu dostaliśmy pokój w centrum Loviny, w hotelu Angsoka, gdzie padliśmy na nosy i posnęliśmy. Dziś połaziliśmy po mieście w poszukiwaniu transportu do miejsc, które chcemy obejrzeć na Bali, sprawdziliśmy plażę (niestety z ciemnym piaskiem, a wodzie daleko do przejrzystości przy wyspach tajskich), knajpy i pamiątki. Pogoda piękna, a ceny wcale nie są dużo wyższe od tych na Jawie, czego się obawialiśmy. Nasz pokoik jest przestronny, z wiatrakiem, łazienką i śniadaniem za 125 000 IDR. Jest piękny ogród, super basen i możliwość zjedzenia czy wypicia świeżych shakeów owocowych za ceny niższe lub porównywalne jak w mieście. Z drzew zamiast liści spadają tu piękne kwiaty, przy pokoju rosną bananowce, obsługa miła, zagaduje i pomaga. Centrum jest niewielkie, ale wygląda bardzo przyjemnie, wczoraj wieczorem, gdy przyjechaliśmy grała muzyka, wnętrza są klimatyczne, no i te owoce… Klimatu dodatkowo dodaje to, że na Bali mają własną odmianę religii (Balinezyjski hinduizm) i przed domami, sklepami, na rabatkach i ulicach mieszkańcy kładą w ofierze malutkie zawiniątka z liści bananowca z ryżem, owocami i kwiatami w środku i palą kadzidełka. My odpoczywamy po autobusowym maratonie i żałujemy tych 2 dni, które nam uciekły w Yogyakarcie.