W Ubudzie padało cały wieczór. Całą noc. I cały poranek, a gdy dodatkowo zobaczyliśmy zasnute równo chmurami niebo wiedzieliśmy już, że nie mamy co liczyć na prędką poprawę. No ale cóż, kierowca zamówiony, jedziemy do Tanah Lot i Kuty. Lało potężnie całą drogę, więc zamiast ulic i chodników były rwące potoki. My się zapakowaliśmy w płaszcze przeciwdeszczowe+po parasolce w rękę, nogi w sandałach i krotkich spodniach, bo i tak wiadomo że będą mokre, ale szybko wyschną. Z parkingu do Tanah Lot praktycznie płynęliśmy. Samo przejście to normalny market, sterty pamiątek, minimarkety, jedzonko. Jak pasaż handlowy. Sama świątynia Tanah Lot zbudowana jest na skale przy brzegu. Można do niej dojść gdy jest odpływ, ale nie-Balinezyjczycy nie mają do niej prawa wstępu. Mimo tego świątynia nas zachwyciła i nawet aura i strugi deszczu nie wpłynęły na nasz jednoznaczny osąd: jest fantastyczna, otoczenie fenomenalne i musi być totalnie powalające, gdy tylko pogoda sprzyja. Świątynia na skale, zwisające zielone pnącza i rozbijające się o brzeg fale - świetne. Można podejść blisko, można iść na punkt widokowy, a stamtąd widać też dalsze świątynie. Potem nasz kierowca zawiózł nas do Kuty. Główna przelotowa zupełnie zakorkowana ulica Jl Legian zaczyna się w miejscowości Seminyak, ciągnie przez Legian i Kutę, w całości wypełniona sklepikami z ciuchami, biżuterią, pamiątkami i stertami bransoletek i naszyjników, dodatkowo jest kilka barów i kafejek. Tu nasz kierowca się trochę zagubił i nie wiedział, gdzie nas wysadzić, więc sami zapakowaliśmy na siebie plecaki i postanowiliśmy poszukać noclegu. Na szczęście deszcz ustał. Na nieszczęście miejsca, które wcześniej mieliśmy gdzieś tam spisane okazały się zatęchłe, niewarte swej ceny i z niemiłą obsługą. Trochę zrezygnowani chodziliśmy od miejsca do miejsca, słysząc tylko kwoty, które dla nas były raczej nie do przyjęcia. W hotelu Puri Tanah Lot również usłyszeliśmy, że za standardową dwójkę chcą 330 000 IDR. Nie... nasz budżet jest trochę niższy. "A jaki?"-pyta szybko pan w recepcji. No tak... maksymalnie 200 000. "Zgoda". Trochę nas wgięło, że tak nagle i że tak bez problemu. Czyżby już niski sezon, który jednak dopiero co się zaczął, dał się we znaki? Nie wiemy. Fakt, że mamy dwójkę z wyjątkowo ładną jak na naszą podróż łazienką, wiatrakiem, śniadaniem, basenem, soczkiem na dzień dobry, wi-fi, 10 minut od plaży, 5 minut od ruchliwej głównej ulicy. Dla nas bomba, zostajemy, szczególnie, że chcieliśmy sobie coś typowo leniuchowo-wypoczynkowego zafundować na koniec:) Plaża szeroka z białym piaskiem, palmy, woda wspaniała. Snorklowania tu nie ma- tu jest surfing:) Spore fale, do 2-3 metrów, uciecha ze skakaniem, a sporo ludzi próbuje walczyć z deskami. Po plaży przechadzają się panie Indonezyjki, licencjonowane, bo każda ze swoim numerkiem i oferują masaż, manicure, pedicure. Deski, parasole i zimny Bintang do dostania wszędzie. Lotnisko o rzut kamieniem, można oglądać samoloty lądujące prawie na wodzie, bo pas zaczyna się praktycznie przy brzegu. W nocy też przeszła nad Kutą porządna burza. Rano lało. Ale od 10 rozpogodziło się i wyszło słońce, choć zaledwie na parę godzin. My się relaksujemy, pływamy i korzystamy z happy hours w barach:)