Dzisiaj miał być dzień bazylikowy, ale wyszedł nam tylko połowicznie. Zaczęliśmy od najdalszego punktu na mapie, do którego już średnio dało się dotuptać i z tego powodu wymagało metra: bazyliki św. Pawła za Murami. Wahaliśmy się czy warto tam jechać, biorąc pod uwagę ile kościołów mamy pod samym nosem. Według nas jednak warto. Linia niebieska, stacja Basilica San Paolo. Bazylika ogromna, druga po św. Piotra. Piękne złocone mozaiki, piękny sufit, grób św. Pawła, przy którym można zostawić koperty z własną intencją mszalną, a wokół całej bazyliki portrety wszystkich papieży. Podobno, gdy skończą się miejsca, będzie koniec świata. Policzyliśmy z Maćkiem, że zostało jeszcze z 25 wolnych kółek, więc odetchnęliśmy z ulgą. Miejsce robi spore wrażenie, więc nie żałujemy.
Zaraz jednak, gdy z niego wyszliśmy dopadł nas mały pech prześladujący nas dziś w małych, ale upierdliwych drobnostkach. Znów zaczął siąpić dokuczliwy deszczyk, który nam towarzyszył już do końca dnia. Agata posiała gdzieś przewodnik- zabij, nie mam pojęcia gdzie, jak babcie kocham. Na trasie sami niedokształceni Francuzi, którzy ni hu hu nie mówili po angielsku i nie byli nam w stanie pomóc z mapą. Potem pocałowaliśmy klamki kolejno w św. Piotrze w Okowach, św. Klemensie i bazylice św. Jana i Pawła – wszystkie zamknięte. Odbiliśmy się od paru bankomatów, które nie działały, a Maćka rozbolał brzuch. Bazylika św. Jana na Lateranie, opisywana szumnie w przewodnikach jako najważniejsza świątynia chrześcijaństwa, ważniejsza od Bazyliki św. Piotra okazała się dość blada po św. Pawle za Murami (co broń Boże nie znaczy, że jakaś brzydka!). Cały dzień zresztą okazał się pod znakiem cyboriów, złoconych mozaik za ołtarzem (to się chyba absyda nazywa?) i sufitów kasetonowych.
Tuptamy obok Circus Maximus oglądając Palatyn z innej strony, od dołu-też się nieźle prezentuje. Obchodzimy całą długość bo idziemy do Santa Maria in Cosmedin, gdzie są Usta Prawdy. Są one tak naprawdę na zewnątrz kościoła, łatwe do znalezienia po wskazówkach i długiej kolejce czekających na zdjęcie. Pan porządkowy pilnuje jednego zdjęcia na głowę, sam zresztą robiąc za pół-profesjonalnego fotografa, bo ogarnia każdy aparat i telefon świata robiąc fotki turystom podróżującym w pojedynkę i parkom. Dłoni nam nie urwało, choć ja tam nie wiem, na ile takim testom można ufać;)
Na koniec Zatybrze. Trochę na czuja, bo Aga bez przewodnika (i bardzo jej z tym smutno). Takie samo jak Kazimierz w Krakowie, czy Praga w Warszawie. Dużo mniej ruchliwe, trochę slumsowate i brudne, praktycznie nieodnowione z podejrzanymi typkami na skwerach, ale też z tańszymi knajpkami i miejscami, które spokojnie mogą uchodzić za skupisko bohemy i alternatywy. Pizza tak samo dobra, a sporo tańsza, winem opiliśmy się oboje już za 4 euro, lasagna cudem świata nie była, ale zjeść się dała. Turystów zdecydowanie mniej, miejsc do oglądania również. Włazimy do kościoła Matki Boskiej Zatybrzańskiej, a tam znów cyborium, mozaikowa absyda i sufit kasetonowy pozłacany of kors.
Na kwaterę wracamy przez Campo di Fiori. Stragany już się kończą zwijać więc nawet nie do końca wiemy co tu można kupić. Będzie to trzeba ogarnąć o wcześniejszej porze dnia. Zgarniamy się szybko do naszego pokoju, bo na wieczór do Rzymu zlatują kolejne ludki znajome: Ania, Michał i druga Ania, z którymi jesteśmy umówieni na kolację :)