Autobus Greenline za 15 funtów od łepka w obie strony dowiózł nas w ciągu 1.5 godziny do Victoria Station, a stamtąd już szybko wskoczyliśmy w Circle Line metra i dobiliśmy do naszej stacji Barbican.
Tu następują podziękowania i ukłony dla Konrada i Ani, którzy użyczyli nam swoich Oyster cards i uratowali portfele. Oysterki to takie karty, które się doładowuje w automatach gotówką albo kartą płatniczą. Potem przy wejściu do środka transportu „odbija się” ją na pikadle przy bramkach i to samo robi przy zakończeniu podróży. Za podróż przy użyciu Oysterki zapłacimy przede wszystkim połowe ceny biletu papierowego, a po drugie jest na tyle mądra, że zawsze nam dobierze najtańszą opłatę- kalkuluje czy liczyć pojedyncze podróże, czy może już lepiej opłaca się nas skasować za bilet całodzienny. Każdy Oysterkę może sobie kupić swoją, ale ta przyjemność kosztuje 5 funtów depozytu za sztukę - stąd podziękowania dla tych, dzięki którym wydaliśmy dziś każde swoje 5 funtów na obiad, a nie na Oysterki.
Jesteśmy niestety jednymi z nielicznego grona osób, które nie posiadają żadnej rodziny lub znajomych w Londynie i po tanim locie Wizzairem na Luton z wielkim bólem serca wydaliśmy miesięczną pensję Agi na 6 noclegów w dwójce w easyHotel Old Street. Hotel jest najbardziej podstawowy z podstawowych: w środku jest łóżko. I to by było na tyle z wyposażenia. Nie ma okna. Ale jest mikroskopijna łazienka, w której prysznic odgrodzony jest tylko płachtą i nie ma brodzika. Są ręczniki i mydło. Koniec . Wszystko pozostałe trzeba dodatkowo wykupić (internet) lub jest niedostępne (śniadanie, wydruki). Ale co nam w sumie więcej do szczęścia potrzeba oprócz miejsca do spania, przemycia się i zostawienia bagażu? Do metra mamy blisko, na uparciucha do atrakcji też się daje spokojnie dotuptać.
A że my jesteśmy właśnie uparciuchy to wycyrklowaliśmy, że o godzinie 16 wprawdzie wszystko co chcemy zwiedzać chyli się już ku zamknięciu, ale przecież żeby miasto naprawdę wziąć we władanie trzeba je zejść z buta. Więc właśnie to zrobiliśmy urządzając sobie spacerek pod St. Paul’s Cathedral, Millenium Bridge pod Tate Modern i Globe, potem Blackfriars Bridge znów na drugą stroną Tamizy, Fleet Street, gdzie udało nam się tylko zwiedzić St. Bride’s i odbić od Temple Church aż do Trafalgar Square i przez Covent Garden i City z powrotem do hotelu.
Wyszło 9 km. W potwornym upale… byliśmy przygotowani psychicznie na typową londyńską pogodę i deszcz, a tu żar się leje z nieba nieziemski i najbardziej pożądanym towarem w mieście jest woda. Prognozy zapowiadały 35 stopni i mamy wrażenie, że się nie pomyliły. Puby oblegane, ludzie półżywi, a my przyssani na stałe do butelki z wodą. Mimo tego miasto chyba nas już kupiło. Dostajemy wszystko to, czego chce przeciętny turysta w Londynie: czerwone piętrowe autobusy, stylowe taksówki, ruch lewostronny, londyńskie loga na każdym rogu, przebosko gustowne angielskie puby i restauracje z fish and chips, dziwacznych ludzi na ulicach i pamiątki z rodziną królewską. Rozwalają nas też plakaty londyńskich teatrów, z mnóstwem przedstawień, w których grają czołowi aktorzy filmowi, i koncertów, które w Polsce urastałyby do rangi mega wydarzeń. Wpadliśmy dziś nawet na afisze występów z serii „Whose line is it anyway?”, której Maciek jest wielkim fanem i korci go ta opcja. Bilety po 32 funty od osoby…