Mija kolejna godzina. Wsiadamy do następnego 201 i kulamy się w stronę Rabatu i Mdiny. Mdina to dawna stolica Malty, w tej chwili małe, stare miasto nazywane miastem ciszy, bo jeździ tam mało aut i mieszkają głównie duchowni. Wokół Mdiny powstał Rabat, czyli przedmieścia. Też w dużej części spokojne i z wąskimi, urokliwymi uliczkami. Nam chyba nawet podobał się trochę bardziej niż sama Mdina wypchana turystami. W Rabacie wypada nam pora obiadowa, pakujemy się więc do sensownie wyglądającej restauracji (przekonało nam wystawione na zewnątrz set menu dnia;)) i przenosimy się na chwilę do Włoch. Zamawiamy 2 razy maltańską zupę aljottę (owoce morza i czosnek) na spróbowanie, ale oprócz tego gnocchi z serem pleśniowym i orzechami, risotto z dynią i dwa risotta z krewetkami. I okazuje się, że to chyba kwestia kuchni: włoska jest przepyszna. Aljottę próbujemy chętnie, jest dość ciekawa, ale Maciek – nasz koneser zup rybnych – kręci nosem. Generalnie najadamy się po kokardki, pan kelner jest super miły i z set menu dobijamy się jeszcze 2 kawałkami sycylijskiej cassaty, której jeszcze nigdy wcześniej nie próbowaliśmy. Smakowało jak tort lodowy z bakaliami obłożony marcepanem. Uczta zajęła nam prawie 2 godziny i leniwie toczymy sie po niej na chybił trafił uliczkami Rabatu, fotkując głównie drzwi, okna i koty. Potem przenosimy się do Mdiny, która jest naprawdę mikroskopijna i dość mocno turystyczna. Zamiast ciszy są grupki turystów z przewodnikami. Na samym końcu dochodzi się do murów miejskich, z których widać większą część północnej Malty.