Dzień zaczynamy od dobrych wieści: w Polsce Maćkowy siostrzeniec postanowił w końcu pojawić się na świecie;) Wypijamy zdrowie malucha poranną kawą:)
Trochę skończyły nam się miejsca do zwiedzania. Nie chcemy na siłę cisnąć każdego kościoła, wieży obronnej czy świątyni megalitycznej na wyspie tylko dlatego, że jest. Lubimy różnorodność. Dziś więc dla odmiany był... leń. Nie ruszyliśmy się w ogóle z naszej Marsaskali. Był dzień odsypiania po wyrzeczeniach na rzecz Gozo, a potem chwila na plaży (mamy tu całe szalone 30 metrów plaży piaszczystej, co jest bardzo pożądane w związku z tym, że wyspa jest kamienista i głównie mamy na brzegach skały), choć Agata zdecydowanie nie jest fanką leżenia plackiem na piasku. W międzyczasie panowie skoczyli do pobliskiego Dive Med, na które Maciek czaił się od samego początku, a nawet przed przyjazdem. Po namowach kolegów zaprawionych w nurkowaniach wymyślił sobie, że na Malcie w którymś z centrów nurkowania na pewno znajdzie do wykupienia pakiet typu „intro”. Jest to króciutkie wprowadzenie do nurkowania, podstawowe zasady, obeznanie się ze sprzętem, zejście na dosłownie parę metrów pod wodę, żeby pooddychać z butlą i zobaczyć, czy ta bajka w ogóle pasuje, czy zupełnie nie. W naszym miejscowym Dive Med było to dostępne za 30 euro od łepka za ok. 1.5 godziny łącznie. Da się coś takiego jak najbardziej oczywiście zrobić w Polsce, ale na pewno nie w tak czyściutkich i w miarę ciepłych wodach jak zatoka w Marsaskali, tylko w zimnym, mętnym jeziorze albo po prostu w basenie.
W pianki pakują się chłopaki: dziewczyny z powodów zdrowotnych musiały obie odpuścić sobie zabawę, ale dzielnie pełniły funkcję nabrzeżnych fotoreporterów próbując jednocześnie wyrównać sobie opaleniznę wygrzewając się jak legwany na skałkach. Agata i Maciek mieli za sobą już snorklowanie w Azji, ale z butlą jeszcze nikt z nas nie miał styczności. Wiadomo, że to tylko zajawka, ale chłopaki wynurzyli się bardzo zadowoleni i uśmiechnięci. Mówią, że warto. I że podobno nawet coś w zatoczce na tej marnej głębokości widzieli.
Po pluskaniu wiadomo, że byli głodni jak wilki. Nauczeni doświadczeniami poprzednich dni włazimy do ristorante z włoską muzyką i menu i zamawiamy penne z łososiem w sosie śmietanowym, ravioli z krewetkami i bakłażanem w sosie pomidorowym, jakieś totalnie dziwne makarony z grzybkami porcini i kiełbaską i zapiekane cannelloni z ricottą i szpinakiem. No przeczucie nas nie myliło. Włochy blisko i włoska kuchnia na Malcie prawie bez pudła. Nauczyliśmy się już też, że gdy jest opcja przy makaronach, że można zamówić wersję starter i wersję main dish, to dziewczyny zdecydowanie muszą brać porcję starter, bo main to potężny talerz makaronu, którego nie mają szans przejeść.
Wieczór mija leniwie. Taras. Wino. Przekąski. Książka. Muzyka. W końcu urlop...