W nocy i rano padało. Dziiiiiwne ;)... przynajmniej dla nas. Po niedosycie w okolicach Valetty postanawiamy dzisiejszy dzień wykorzystać na to, żeby tam wrócić. Właściwie nawet nie chodzi o samą Valettę tylko o to co dookoła. Dlatego po przyjeździe na terminal autobusowy od razu kierujemy swoje kroki do Górnych Ogrodów Barakka. Do Grand Harbour wpływa właśnie mega potężny jacht, który nie mieści się w standardowej marinie i cumuje z drugiej strony Sanglei, obok platformy. Ma mnóstwo pokładów i dwa lądowiska helikopterów. Wygooglaliśmy go potem w internetach – nazywa się Octopus, należy do jednej z szych z Microsofta, oprócz lądowisk i luksusów, ma basen ze szklanym dnem, studio muzyczne i 2 własne łodzie podwodne. I kosztował 200 milionów dolców. Maaaaaasakra. Z ogrodów wysooooką windą zjeżdżamy na dół, na wybrzeże, w poszukiwaniu promu, którym moglibyśmy przeprawić się na drugą stronę Grand Harbour. A konretnie do maltańskiego trójmiasta, które tworzą Birgu (Vittoriosa), Senglea i Cospicua.
Prom w jedną stronę kosztuje 1.5 euro, w dwie 2.8 euro. Czekamy, czekamy, ale coś się nie pojawia. Wygląda na to, że rozkład jazdy z dużej tablicy na przystani ma niewiele wspólnego z rzeczywistością. Tymczasem co nabrzeża podbijają małe, prywatne łódeczki i ogłaszają, że chętnie przewiozą na drugą stronę, zanim prom się pojawi- cena zwykle jest odrobinę wyższa niż promowa (2 euro), ale my trafiliśmy na kapitana, który zgodził się na cenę promową, więc pakujemy się z paroma innymi osobami do jego małej łódki. Zapuszczamy silnik i prujemy przez port. Widoki są boskie, wiaterek cudowny i w sumie nie żałujemy decyzji – po drugiej stronie wpływamy w długą marinę wypełnioną luksusowymi jachtami i na brzegu jesteśmy szybciej, niż prom w ogóle rusza w stronę Valetty.
Otoczenie piękne: wysokie mury fortec i fortów z powiewającymi flagami, piękna marina, ciche uliczki (cichsze niż w Mdinie!). Podoba nam się tu. Tuptamy niespiesznie do naszego celu, czyli muzeum Malta At War – wjazd za 10 euro – które jest dopełnieniem Lascaris War Rooms, które widzieliśmy w Valetcie. To tu są eksponaty i opisy dotyczące życia codziennego w czasie II Wojny Światowej. Na samym końcu wystawy zakłada się kaski i schodzi do krętych korytarzy wykutego w podziemiach fortu schronu przeciwlotniczego, jednego z wielu na wyspie. W jego zaułkach zorganizowane całe życie mieszkańców Malty, jest kapliczka, jest szpital, jest porodówka. Podoba nam się tutaj chyba najbardziej, choć chyba mieliśmy nadzieję na podobne doświadczenie, jakie mieliśmy w Polsce, w Szymbarku, czyli na inscenizację nalotu bombowego, z ciemnością, błyskami i odgłosami wybuchów.
Po muzeum idziemy poszwędać się po miasteczkach, kupić parę pamiątek i zjeść obiad. Bez zmian uderzamy w rzeczy a la włoskie, choć z dodatkami miejscowymi. Na stół wjeżdża pizza z owocami morza, oliwkami, miętą i kaparami, ravioli z curry i miodem, spaghetti po maltańsku (czyli np. z maltańskimi kiełbaskami i serem z gozo) i tortellini carbonara. Ceny były jak za startery, ale znów porcje podano nam takie, że mieliśmy duże problemy ze skończeniem dań.
Najedzeni po uszy kulamy się wzdłuż mariny, a potem schodkami w górę Sanglei, bo chcemy popatrzeć na Valettę z punktu widokowego. Po obcykaniu Grand Harbour zaczynamy się rozglądać za transportem: decydujemy się wrócić autobusem jeszcze na chwilę do Valetty kupić ostatnie prezenty, a Maćkowi zależy na gelato – ma dziś urodziny (30!!!), więc nie mamy prawa mu odmówić;)
Na wieczór wracamy do Marsaskali: w końcu dziś mecz otwarcia Euro 2016, a i urodziny trzeba poświętować. Całe centrum dudni odgłosami ze stadionu, więc instalujemy się w jednym z barów, zamawiamy napoje wyskokowe i kibicujemy;) Wyniku niestety nie przewidział nikt z nas poprawnie, więc nie ma wygranego zakładu i wszyscy musimy sobie jutro sami robić śniadanie.