Pobudka dzikim rankiem i już wyjazd z Sarajewa. Przy wjeździe Bośnia i Hercegowina nie zrobiła na nas dużego wrażenia, ale im głębiej wjeżdżamy w kraj, tym szerzej otwierają nam się oczy. Godzinę drogi za Sarajewem siedzimy już przyklejeni do szyb i pstrykamy zdjęcia (no dobra, Maciek spał...), bo droga pnie się w górach wzdłuż rzeki. Po jakichś trzech godzinach jesteśmy w Mostarze. Jest dopiero 9 rano, wszyscy myślą o śniadaniu, a nad głową przetacza nam się burza. Głównym punktem Mostaru jest oczywiście most- kiedyś rzymski, ale po ostatniej wojnie już nie rzymski, tylko nowy. Odbudowany. Bo jak sobie skakali do oczu to most wysadzili. Urokliwe zakamarki mieszają się tu z przerażającymi widokami domów podziurawionych jak sito. Asia i Olaf zaszywają się pomiędzy stragany w poszukiwaniu burka na śniadania (buły na ciepło w kształcie ślimaka, z ciasta przypominającego francuskie, z farszem mięsnym, szpinakiem lub twarogiem), z mostu skaczą do rzeki ludzie ubrani w pianki, chyba z jakiegoś miejscowego klubu. Czasu mamy niedużo, więc kręcimy się po centralnej części miasta chłonąć jego atmosferę.
Po kolejnej półgodzinnej jeździe docieramy nad wodospady Kravice. Równie piękne jak różne chorwackie wodospady, ale darmowe i nie tak zatłoczone. W jeziorku można pływać, choć przez burzę, która się za nami ciągnęła cały dzień, nie ma aż tylu chętnych, ilu można by się spodziewać. Widoki iście rajskie. Szkoda się stamtąd ruszać...