Dzisiejszy dzien byl na luzie, bo i nie zakladalismy sobie, ze oblecimy WSZYSTKO. Przewidzielismy Wat Arun po drugiej stronie rzeki, do ktorej zamierzalismy udac sie lodka z flaga pomaranczowa (rozne maja rozne kolory, trasy i ceny. Nasza 14 bahtow/osoba) i myslelismy, ze nasza nas podrzuci pod sama swiatynie, ale gdzie tam. Do Wat Arun trzeba wysiasc naprzeciwko niej i przeprawic sie promikiem, ktory kursuje tylko i wylacznie jako przeprawa. A my zamiast to zrobic poplynelismy dalej, kombinujac, ze wysiadziemy na nastepnym przystanku po wlasciwej stronie rzeki i dotuptamy. Ale przystanki nastepne byly ciagle po zlej stronie rzeki. W koncu wysiedlismy i przeszlismy mostem z zalozeniem, ze sami sobie dojdziemy, przynajmniej na azymut, bo planu tej czesci miasta akurat nie mielismy. Zaliczylismy sobie po drodze zupelnie przypadkiem zupelnie inna, biala swiatynie, zobaczylismy cmentarz i polazilismy po takich uliczkach, po ktorych raczej turysci nie laza, wiec Bangkok z troche innej strony. Idziemy pewni siebie, w koncu zawahalismy sie i dopytalismy w ktora strone ta nasza swiatynia. A oni nam pokazuja ze za nami! Wlezlismy na jakies przejscie na mostku ponad ulica i z oslupieniem stwierdzilismy, ze idac "na azymut" zostawilismy Wat Arun z 800 metrow za soba. Pojecia zielonego nie mamy jak to mozliwe. W koncu po 2 godzinach od startu - dotarlismy, a swiatynia naprawde prezentuje sie swietnie, wiec warto bylo (wstep 50 bahtow). Wprawdzie ma przy tym chyba najbardziej strome i waskie schody swiata, po ktorych wiekszosc dziewczyn, z Agata wlacznie, przy schodzeniu masakrycznie panikowalo i schodzilo "na pupie". W druga strone lodka dotarlismy bez problemow, madrzejsi o doswiadczenie i zafundowalismy sobie troche rozpusty - shake owocowy (najlepsze!), swiezo wyciskany sok pomaranczowy, zakup torby(Agacie staro-nowa zaczela farbowac na spodnie), sukienka, magnesy - co najsmieszniejsze, kupilismy je w tych samych miejscach za stargowana cene, w ktorych dzien wczesniej inni sprzedawcy, ktorzy akurat mieli zmiane, nie chceli zejsc ani o 10 bahtow w dol. Poszlismy tez na Khao San, zeby nie bylo, ale nawialismy jak najszybciej, bo pelno zaczepiaczy ("Tuk-tuk, 10 baht, anywhere!" - tja, jaaaasne) i nieciekawie ogolnie, wiec cieszymy sie, ze mieszkamy w jednej z bocznych uliczek, gdzie jest sympatycznie i nie tak gwarnie i nachalnie. Na obiad mielismy tajskie curry i w 7 eleven kupilismy Changa (piwo, w sklepie po 40 bahtow, za 670ml), ktory w knajpach chodzi po 90 bahtow, a potem poszlismy na MASAZ:D:D:D Na tajski sie nie zdecydowalismy, bo nie chcemy miec dodatkowej wizyty u kregarza, ale byl masaz stop i masaz olejkiem z odrobina wyginania i rozciagania (stopy 120 bahtow za 1/2h, olejek 150 bahtow za 1/2h), wiec jestesmy teraz w swietnych nastrojach:) Hotel koncowo tez okazal sie trafnym wyborem i jestesmy zadowoleni:) Jutro Krabi. Zdjecia beda, gdy w koncu dorwiemy jakies wi-fi, a nie kafejke internetowa:)