Doigraliśmy się – dziś od rana kilkanaście stopni i tuptanie na autobus w deszczu. Doigraliśmy się też zdrowotnie – po tych wszystkich mega klimach w muzeach Aga obudziła się z mocnym bólem gardła, a końcowo cały dzień spędziła telepana gorączką, na przemian trzęsąc się z zimna i buchając gorącem jak mały piecyk. Lekarstwo dorwaliśmy dopiero wieczorem, bo dziś niedziela, Maciek wyjadł cały podróżny zapas, bo sam przyjechal trochę podziębiony, a cały dzień spędziliśmy w pałacu Hampton Court. To ponoć najfajniejszy z królewskich zamków, a Buckingham Palace niestety udostępniony jest dla zwiedzających dopiero od końca lipca, gdy królowa wyjeżdża na wolne.
Żeby dojechać do zamku trzeba najpierw dostać się na dworzec Waterloo i tam wsiąść do South West train zmierzającego właśnie do Hampton Court. Pociągi odjeżdżają mniej więcej co 15 minut. Podróż trwa około pół godziny i można za nią płacić Oysterką, bo dojeżdżamy do 6 zony – 3.70 funta w jedną stronę za taką przejażdżkę. Dojeżdża się właściwie pod sam zamek, wystarczy przejść mostem na drugą stronę rzeki i już. Bilety kupiliśmy przez internet, jak na parę innych atrakcji – wybiera się dzień i od tego dnia bilety są do odbioru i wykorzystania przez 7 kolejnych dni, więc nie trzeba z góry wiedzieć, w który dzień będzie się konkretnie jechać na zamek. Koszt od osoby to około 18 funtów – w cenę wchodzi wstęp do zamku, labiryntu, ogrodów, mapki oraz audioguide. Bardzo fajna sprawa z tymi audioguidami, bo są fajnie skonstruowane i naprawdę dużo wnoszą do zwiedzania i całego doświadczenia.
Hampton Court to przede wszystkim zamek Henryka VIII – tego od 6 żon – i jemu poświęcone są 3 z 6 przygotowanych tras zwiedzania. Trasy można wybierać w dowolnej kolejności. Na zwiedzanie trzeba poświęcić cały dzień, bo jest co oglądać. Oprócz tego, że krążą wszędzie przyjaźni pracownicy muzeum zamkowego gotowi odpowiedzieć na każde pytanie i opowiedzieć różne ciekawostki spoza tego co jest dostępne w audioguidach albo opisach (podobnych można też było spotkać chociażby w Westminster Abbey) całość wystawy jest przygotowana bardzo pod turystę. Jest mnóstwo miejsc w każdej z sal, gdzie można przysiąść, żeby posłuchać co mówi audioguide, prawie wszędzie można robić zdjęcia, przygotowane są trony, gdzie można sobie zrobić zdjęcia na Fejsa;).
Oprócz tego z okazji 500-lecia istnienia zamku, jego mury ożyły. Wśród zwiedzających kręcą się ubrani w stroje wykonane na wzór tych z różnych epok mieszkańcy zamku, nic sobie nie robiąc z turystów. Zachowują się jak postaci z epoki, damy dworu spacerują po korytarzach plotkując, służące targają kosze na dziedzińcach, pomiędzy zwiedzającymi przemyka Anna Boleyn flirtująca z dworskim poetą. Na trasie kuchennej kucharze gotują wedle przepisów dworskich i opiekają wołowinę na wielkim palenisku. Można sobie samemu pokręcić, można skombinować musztardę, można piórem przepisać przepis. Oprócz tego w różnych punktach zamku, o różnych godzinach odgrywane są kilkunastominutowe mini przedstawienia z udziałem aktorów odgrywających sceny, które naprawdę mogły mieć miejsce, grając autentyczne postaci zamieszkujące Hampton Court. I tak pomiędzy zwiedzających wpada nagle portugalska królowa Katarzyna kłócąc się zaciekle z kochanką króla w zaawansowanej ciąży albo przemyka starsza dama wzdychając przed królewskim portretem „ach, mój wspaniały syn!”. Bardzo fajnie to wychodzi i daje dużo radochy zwiedzającym.
Ogrody są śliczne i różnorodne. Dziś w ich dalszej części odbywało się Flower Show i razem z nami pociągiem do Londynu wracały tłumy obładowane wielkimi sadzonkami. Można wejść też do labiryntu – gdy się dotrze do jego środka można się poczuć wygranym i krótką trasą wyjść na zewnątrz. Przy części z fontanną porozstawiane są dla chętnych rzędy leżaków – to samo widzieliśmy zresztą w St. James’ Park przy Buckingham Palace.
Ze względu na choróbsko Agę mdliło dziś prawie na każde jedzenie, ale Maciek zaliczył prawdziwie brytyjski dzień kulinarny – na śniadanie z trudem wciągnął English breakfast, na obiad na zamku pie z mięskiem, a na kolacje przytachał sobie fish and chips, które ledwo wciągnął, bo taka porcja. Jemu smakowało, Aga twierdzi, że nie ma się czym zachwycać, bo polska rybka smaczniejsza.