Ostatni dzień na zwiedzanie Londynu – zostało nam parę ledwie perełek z tego, na czym nam zależało. Wstajemy więc wcześnie, wciągamy śniadanie i o 8:30 meldujemy się na schodach do Katedry św. Pawła. Kupując bilety online można zaoszczędzić 2.5 funta od osoby, czyli wydać 15.5 funta od głowy i stać w mniejszej kolejce, niż osoby, które kupują bilet na miejscu. Dostaje się do łapki plan i audioguide – znów jest także po polsku – i idzie zwiedzać. Zdjęć w środku nie wolno robić. Całość zwiedzania zajęła nam ponad 2 godziny.
Katedra bardzo nam przypomina św. Piotra w Rzymie i chyba z nią miała trochę rywalizować. Całe doświadczenie jest bardzo podobne – podobne ołtarze, kopuły i wchodzenie na nie na punkt widokowy z zatrzymaniem się na galerii we wnętrzu kopuły (czyli tu w Galerii Szeptów, gdzie szept jednej osoby stojącej przy ścianie jest w stanie usłyszeć osoba po drugiej stronie kopuły), krypty. Ma się wrażenie, że jest się jeśli nie w bliźniaczej, to przynajmniej w siostrzanej budowli. Jednak św. Paweł ma też coś unikalnego : absolutnie przepiękne mozaiki na sufitach nad chórem i głównym ołtarzem – coś fantastycznego. Można się gapić i gapić. Na punkt widokowy na szczycie kopuły wchodzi się podobnie jak w św. Piotrze po wąskich i krętych schodkach zaliczając przy tym 3 poziomy: Galerie Szeptów, czyli galerie wokół wnętrza kopuły z widokiem na kościół, Galerie Kamienną wychodzą na zewnątrz przy podstawie kopuły i wąziutką Galerię Złotą na szczycie kopuły, gdzie Adze załączył się już standardowo lęk wysokości i przestrzeni. Widok też jest oczywiście kolejną unikalną zaletą św. Pawła – fantastycznie widać Tamizę i wszystkie mosty, biurowce w City i London Eye. Dlatego też po wyjściu z Katedry byliśmy bardzo zadowoleni.
Na sam deser została nam Tower of London. Podobnie jak we wcześniejszych wypadkach kupiliśmy bilety przez internet i uniknęliśmy dzięki temu sporej kolejki do kas. Bilety kosztowały nas ok. 23 funtów od osoby. W środku: morze ludzi. Tłumy masakryczne, choć to poniedziałek. Większość zwiedzania polegała więc na tuptaniu powolutku w wężyku zwiedzających. Do klejnotów królewskich zakręcona 300-400 metrowa kolejka. Zdjęć koron nie można robić, a szkoda wielka, bo to prawdziwe cudeńka. Wystawione są m.in. korona i inne regalia obecnej królowej (berło ma taki diament, że pozamiatane), większa korona używana przy koronacji, piękna korona królowej- matki, korona królowej Wiktorii itd. Agacie oczy świeciły się jak latarki na te błyskotki.
Poza klejnotami królewskimi udostępniona jest masa punktów do zwiedzania samodzielnego, można też się dołączyć do ruszających spod bramy głównej co pół godziny grup z przewodnikami w postaci strażników Tower. Z takich najciekawszych miejsc to oczywiście wejście do White Tower czyli środkowego i najbardziej charakterystycznego budynku Tower of London z wieżyczkami na rogach, jest też Bloody Tower, gdzie jak głosi legenda zamordowani zostali dwaj mali książęta, jest Martin Tower, do której dociera się po przechadzce po murach, w której obejrzeć można korony poprzednich władców, które są… gołe. Zostały z nich same „szkielety”, a wszystkie klejnoty były wydłubane i użyte w koronach kolejnych rządzących – w tej chwili są w koronach Elżbiety II czy królowej-matki. Jest miejsce straceń więźniów Tower, w tym żon Henryka VIII, i zachowane na ścianach wyżłobione w murach „graffiti” więźniów przetrzymywanych w Tower of London w XVI i XVIIw. Widzieliśmy też parę postaci w strojach z epoki, ale odczucia mieliśmy zupełnie inne niż w Hampton Court – tutaj tonęły one w nieprzebranym tłumie a i inscenizacji było dużo mniej. Uwinęliśmy się też w miarę szybko – chyba w ledwie 3 godziny nie spiesząc się zbytnio i kwitnąc w kolejkach i wężykach. Ogólnie porównując dwa zamki zdecydowanie bardziej podobało nam się Hampton Court, choć Tower nie żałujemy – to takie miejsce, które przynajmniej raz należy zobaczyć.
Na koniec dnia przeszliśmy się jeszcze w jedną i drugą stronę przez Tower Bridge tropiąc miejsce, w którym podnosi się jezdnia, gdy most jest podnoszony i pokrążyliśmy po City, bo Agata chciała koniecznie dotrzeć pod biurowiec nazywany korniszonem – the Gherkin. A potem – nareszcie do jednego z klimatycznych pięknych pubów w naszej okolicy przy Barbican. Czekaliśmy na ten poniedziałek cały wyjazd, bo dziś jedzonko po 50%, a ale po 2.25 funta! Maciek wziął pie z wołowiną i czerwonym winem, a Agata zapiekanke ze szpinakiem, grzybami i brytyjskim cheddarem – było pysznie! I byliśmy wypłacalni!:)