Pomysł na Teneryfę podsunęli nam znajomi już parę miesięcy temu. Sami nigdy byśmy na to nie wpadli – Kanary kojarzyły nam się tylko i wyłącznie z plażą, imprezami i nic nie robieniem, a to zdecydowanie nie jest nasz sposób na urlop. Od takich miejsc trzymaliśmy się z daleka zakładając, że mają do zaoferowania tylko all inclusive, plażing i smażing. Ale Gosia i Paweł przekonali nas, że taka opinia jest w sumie krzywdząca, bo na Teneryfie akurat jest co robić, a sama wyspa, choć nieduża, jest różnorodna i ma mnóstwo atrakcji, które ciężko jest spotkać gdzie indziej. No i 20 stopni w styczniu brzmi bardzo kusząco. Za ich namową zrobiliśmy też kolejny wyjątek i pierwszy raz w życiu wybraliśmy się do biura podróży – zależało nam w sumie na sensownym locie z Gdańska i jakimś noclegu w wygodnym do eskapad miejscu na konkretny termin, na który udało nam się wszystkim wziąć w pracy wolne. Zrobiliśmy więc rajd po biurach podróży pomiędzy Bożym Narodzeniem, a Sylwestrem i z wszystkich ofert wybraliśmy najtańszą, bo nam w sumie oprócz przelotu potrzeba tylko czystego miejsca do spania z własną łazienką. Na miejscu organizujemy się już po naszemu totalnie we własnym zakresie. Wynajmujemy samochód i bujamy się, gdzie nam przyjdzie ochota.
Pomimo tego, że Kanary chcemy „ugryźć” w swoim stylu, to wygląda na to, że przed pewnymi aspektami stereotypowego i najbardziej typowego pojęcia o Wyspach Kanaryjskich jednak nie uciekniemy. Długi, 6-godzinny lot czarterowy był bardzo bolesny – niekoniecznie nawet przez swoją długość, ale przez część współpasażerów – do samolotu wpakowały się 2 grupy integracyjne spełniające wszystkie wytyczne dotyczące tzw. „Polaków-cebulaków”. Ból głowy i siedzenia wynagradza nam ciepłe powietrze po wyjściu z lotniska już na miejscu, choć do hotelu kulamy się grubo po północy.