Śpimy krótko – rano wysyłamy chłopaków po jakieś podstawy śniadaniowe i w miarę szybko staramy zwinąć się z kwatery. Jest niedziela, czyli dzień targu rybnego w miejscowości tuż obok nas: Marsaxlokk – albo zobaczymy go dziś albo wcale. Ponieważ nie do końca mieliśmy czas ogarnąć się z terenem, autobusami, rozkładami jazdy wymyślamy sobie, że pójdziemy tam na piechotę: przecież to marne 4 km, czyli nawet nie godzina drogi. Dłużej moglibyśmy czekać na autobus, gdybyśmy źle trafili.
Miasteczko śpi. Wszystko jest pomarańczowe i beżowe. Obok nowo wybudowanych budynków mieszkaniowych stoją stare i zaśmiecone rudery. Jasne kolory i sterty śmieci. Południowa Europa. Tuż obok południowych Włoch – niby nie powinniśmy się dziwić, niby mamy za sobą Azję i Bałkany, ale przez cały dzień nie potrafiliśmy przejść nad tym bajzlem do porządku dziennego.
Mieliśmy nadzieję na jakąś ładną trasę, ale kulamy się wzdłuż dość ruchliwej drogi zaśmieconym poboczem. Ku naszemu zdziwieniu mijamy przy niej zabytki, o których czytaliśmy w przewodniku, zamknięte na cztery spusty np. wieżę Mamo. I tu tak samo: rudery tuż obok murów obrośniętych pięknymi kwiatami. Idziemy trochę na azytmut, trochę na dopytanie o drogę: z komunikacją na szczęście nie ma problemu. Wprawdzie jest tu język maltański, który jest totalnie niewymawialną mieszaniną języków z bardzo mocnym wpływem arabskiego, ale drugim językiem urzędowym jest angielski: dogadamy się więc z każdym. Mega komfortowe. Trochę pokrętnie, ale w końcu trafiamy do Marsaxlokk. Targ rybny brzmi trochę szumnie biorąc pod uwagę, że są na nim głównie sterty ciuchów, ozdóbek, owoce i warzywa, słodycze, chińskie pamiątki... czyli w sumie mydło i powidło. Jest też faktycznie parę porządnych stanowisk rybnych, nugaty, miody i tradycyjnie maltańskie słodkości: wyglądają kusząco, więc decydujemy się na spróbowanie paru z nich, w tym truskawkowo-kokosowy nugat i kannoli – wszystko jest bardzo bardzo słodkie. Trochę zbyt ulepkowe dla nas, ale fajnie było spróbować. Oprócz targu głównym powodem, który nas tu przyciągnął, jest zatoka pełna kolorowych rybackich łódeczek. Zakotwiczone są na całej zatoczce i dopływa się do nich jeszcze mniejszymi łódkami. Wygląda to bardzo malowniczo. A ostatnim z powodów jest jedzenie. Wzdłuż nabrzeża ciągną się knajpki serwujące głównie ryby i owoce morza, więc liczymy na świeże i pyszne jedzonko na obiad. Chłopaki zamawiają zestawy z tajemniczo brzmiącą rybą lampuki, Gosia miecznika, a Agata makaron z owocami morza. Porcje dostajemy ogromne. Smakowo nie jest źle – ale powalająco też nie. Plus zalicza miejscowe piwo Cisk – na tle innych lokalnych specjałów, które nam się zdarzało próbować przy ostatnich podróżach, Cisk wypada całkiem nieźle.
W Marsaxlokk mamy dwie pomniejsze przygody: wpakowując się do kościoła trafiamy na nabożeństwo. Zaglądamy więc do środka w sumie tylko z poziomu drzwi wejściowych, po czym Aga zadziwiona stwierdza „Słyszycie? Śpiewają na tą samą melodię co u nas w kościołach.” Dopiero po chwili orientujemy się, że śpiewają... po polsku. I że cała msza jest odprawiana po polsku przez polskiego księdza.
Drugą akcję mamy przy próbie kupna tygodniowego biletu na autobusy: nie chcemy ryzykować, że zabłądzimy pakując się znów na piechotę z powrotem do Marsaskali mało atrakcyjną do tego drogą. W informacji turystycznej pani powiedziała nam, że bilety możemy kupić w punkcie lotto – tam też idziemy, ale pan ma tylko 2 karty tygodniowe (po 21 euro, 7 dni nieograniczonych przejazdów. Bilety pojedyncze kosztują w zależnosci od sezonu 1.5 lub 2 euro za przejazd do 2 godzin), a nas jest 4. Pytamy, gdzie możemy kupić więcej, ale pan się średnio orientuje, bo on w sumie ich nie używa. Aaaale, ma jeszcze taką kartę za 15 euro na 12 przejazdów. Może te chcemy? Myślimy hmm... no może w sumie... No, możemy chcieć. To taką pan ma tylko jedną. Ale w sumie jemu się wydaje, że tymi tygodniowymi to może możemy jechać jako para na jednej kazda. Ale on w sumie nie korzysta, więc tylko tak myśli. Zrezygnowani kupujemy tylko 2 karty, a pozostałe 2 bilety dokupujemy pojedyncze u kierowcy autobusu. System wsiadania jak w Wielkiej Brytanii: przednimi drzwiami z odpikaniem pikadła przy kierowcy. Całą resztę dnia próbowaliśmy dopytać się, gdzie możemy dokupić pozostałe 2 karty: każdy twierdził co innego, ale zazwyczaj, że nie nie, tutaj w mieście się nie da, trzeba albo w stolicy albo na lotnisku. Tylko, że strona internetowa transportu publicznego podaje całą listę miejsc typu małe sklepiki (zamknięte w niedzielę), więc mamy prawie pewność, że jutro uda nam się już skombinować w prosty sposób kolejne 2 karty. W każdym razie poziom wiedzy o tym jak działają te karty dla turystów jest u lokalsów zerowy;)
Po powrocie do Marsaskali idziemy jeszcze na przebieżkę wzdłuż linii portu, żeby jakkolwiek zapoznać się z naszą miejscówką. Znajdujemy równie urokliwe łódeczki, centrum pełne knajpek i seledynową wodę. Snujemy się leniwie po deptaku: w końcu przyjechaliśmy tu tym razem głównie odetchnąć, bez jakichś wielkich ambicji zwiedzaniowych czy oczekiwań.