Następnego dnia czasu starcza na spokojne śniadanie i dojazd do niedalekiego lotniska. Na miejscu rozmawiamy z Polakami, którzy przylecieli dwa dni po nas: o ile nasze lądowanie zaliczało się do jednego z najgorszych, jakie kiedykolwiek przeżyliśmy (rzucało przepotwornie pomimo fenomenalnej pogody), to lot wtorkowy przy takim samym pięknym słońcu odchodził aż na drugi krąg. Podobno to z powodu temperatury i ciśnienia. Ale chwalić pana lot powrotny był już bez takich atrakcji, za to już przy samym lądowaniu w Gdańsku zatoczyliśmy wielki krąg nad miastem i można było napstrykać świetnych fotek z lotu ptaka.
Francja zaskoczyła nas pozytywnie, dość dużą różnorodnością, ślicznymi miasteczkami i nienajgorszą kuchnią. Z dogadywaniem się, gdy się nie zna francuskiego, jest tak sobie, to nie jest tak do końca tylko stereotyp. W atrakcjach turystycznych owszem, po angielsku się dogada, ale już w restauracji tuż obok nawet angielskiego menu się często nie dostanie, o mówiącej po angielsku czy niemiecku obsłudze nie wspominając. Więc ta część była dość karkołomna, bardziej analfabetami czuliśmy się chyba tylko na Węgrzech: tam też nie dość, że nic nie rozumieliśmy, to nie potrafiliśmy niczego nawet w miarę poprawnie przeczytać, np nazw miast czy ulic. Cały tydzień mieliśmy pogodę jak dzwon, ani grama zagrożenia deszczem, prawie ciągle 30 stopni, co podobno jest dość niespotykane w tym regionie. Z mnóstwa miejsc, które chcielibyśmy zobaczyć, musieliśmy rezygnować ze względu na ograniczoną ilość czasu, ale wracamy ze świadomością, że jest tam jeszcze co oglądać i po co wracać. Zachęciła nas też ta podróż do rozejrzenia się po pozostałych regionach Francji (co nam wcześniej jakoś do głowy nie przychodziło, bo Francja nas jakoś nigdy dotąd nie pociągała).