Nas goni czas: mamy przed sobą długą trasę do Regensburga, gdzie na 18:00 mamy zarezerwowany stolik w namiocie na początek Dulta (czyli miejscowego Oktoberfesta) – jak nie będziemy na czas, to rezerwacja (za 20 euro!) przepadnie, a przecież musimy jeszcze przepakować samochody, Alex i Kuba przebrać się w stroje bawarskie, musimy też zjeść cokolwiek (po tym podłym McDonaldzie o 7 rano), bo inaczej od razu wylądujemy pod stołami Oktoberfest to wydawałoby się, ze październik, tymczasem najczęściej dzieje się we wrześniu: ze względu na pogodę. Dult w Regensburgu odbywa się 2 razy w roku: na wiosnę i końcóweczkę lata. Oprócz namiotów z długimi stołami, w których grana jest muzyka, a piwo można zamawiać w litrowych kuflach dookoła są karuzele i jarmark, stragany z preclami i piernikowymi sercami. W naszym namiocie pośrodku jest dodatkowo słup do sufitu: kto się na niego wespnie i zadzwoni w dzwonek pod sufitem, ten dostaje litr piwa za darmoszkę. Śmiałkowie próbują cały wieczór, nawet Maciek podjął wyzwanie, ale się nie udało: stwierdził, że miejscowi w skórzanych spodniach mają trochę większe szanse niż on w swoich ślizgających się dżinsach (bo faktycznie zdecydowana większość gości, w tym głównie młodzi, są w strojach bawarskich). Kapela na scenie gra głownie niemieckie przeboje (choć i parę międzynarodowych się trafiło), atmosfera jest trochę jak na weselu, trochę jak na szantach w starym Contraście (kto z Gdyni to zna). My niestety nie znamy słów, więc nie ryczymy z całym namiotem, ale gdy wszyscy się z miejsc siedzących przenoszą na stojące (na ławach) to oczywiście dołączamy. Napić się można głównie piwa (rotacyjnie lokalne browary zajmują każdy z namiotów przy kolejnych edycjach), ale równie dobrze można dostać kufel aperol spritza, wina, spritzera albo radlera. Jedzonko lokalne też jest, choć wszystko (piwo też) oczywiście drożej niż zazwyczaj (litrowy kufel piwa 13 euro). W drodze powrotnej Maciek koniecznie chce jeszcze zaliczyć narodowe danie niemieckie (w sensie kebab).