Z Canazei to kolejne pół godziny drogi, ale już widoki po drodze są fantastycznie, choć raczej dla pasażerów niż dla kierowców, bo ślimaki takie, że oczu ani na chwilę z trasy nie można spuścić. Wjazd na górę i z powrotem: 14,5 euro normalny. Chmury były tu i ówdzie, ale stwierdziliśmy, że jesteśmy to wjeżdżamy… a na górze: samo mleko. Widoczność: ZERO. Agata zwiesiła nos na kwintę, ale Maciek zadecydował, że do ostatniego zjazdu jest 1,5 godziny, więc czekamy, po czym zaaplikował żonie cappuccino (dobrego mam tego męża, nie?:)). Czekanie się opłaciło. Z dużymi oporami i nie do końca, ale chmury końcowo ustąpiły. Wprawdzie najwyższy szczyt, Marmoladę, zobaczyliśmy dopiero przy zjeździe w dół, bo nie chciała wyjść z chmury za Chiny ludowe, ale reszta przynajmniej na chwilę się pokazała. Maciek w międzyczasie wdał się w dyskusje ze starszą Włoszką, którą poprosił o zrobienie nam zdjęcia wspólnego, a która nic nie zrozumiała i zaczęła pstrykać sama zdjęcia samych gór naszym aparatem. Po chwili rozmowy (oni po włosku, my po migowemu i angielskiemu) nie tylko wyjaśniliśmy skąd jesteśmy i jakie byśmy chcieli zdjęcie, ale zaczęliśmy wspólnie komplementować góry, wymieniając uwagi, że ta, o tutaj, to wygląda jak zamek otoczony murem. Droga w dół, przez Val di Fassa i Val di Fiemme już w spokoju i w słońcu:)