Troszeczkę poza główną częścią, ale nie tak daleko. Najpierw idziemy do Wielkiej Synagogi, która jest największa w Europie, a druga na świecie. Bilety kupuje się jako pakiet, który uprawnia do wejścia do synagogi, niewielkiego Muzeum Żydowskiego, w którym są wystawione różne przedmioty związane z ceremoniami i tradycjami żydowskimi plus mała sala poświęcona holocaustowi, przejscia obok cmentarza z masowymi grobami ofiar i obejrzenia Parku Raula Wallenberga. Bilet kosztuje 2950 HUF od osoby, ale mozna tez za bodajze 5000 HUF podlaczyc się pod zorganizowaną wycieczkę z przewodnikiem, która startuje o konkretnych godzinach, ale w różnych językach i oferuje oprowadzanie po calym kompleksie i dzielnicy żydowskiej. Panowie w synagodze muszą mieć zakrytą głowę, a panie ramiona, ale nie trzeba się martwić, bo przy wejściu stoi pan, który każdemu wręcza, jeśli trzeba, jarmułkę, a dla pań jest wielka rolka jakby papierowych ręcznikow, z ktorych urywa się odpowiednią ilość na czas zwiedzania. Do moich i Maćka krótkich spodenek nie było zastrzeżeń, choć i na takie mieliśmy w zanadrzu doraźne rozwiązania schowane w plecaku. Synagoga robi trochę mniejsze wrażenie wielkością niż byśmy się spodziewali, a Maciek jako niebywalec kościelny stwierdza nawet, że jakby się nie przyglądał to by dużych różnic między tą synagogą, a jakimś kościołem nie zauważył. Do zobaczenia jest w sumie główna nawa, potem idzie się na chwilę do muzeum i na koniec przechodzi wzdłuż cmentarza na tyły synagogi, gdzie jest między innymi pomnik w kształcie srebrnej wierzby- na każdym listku wypisane jest imię lub nazwisko rodziny- ofiar holocaustu. Pospacerowaliśmy jeszcze trochę po dzielnicy, ale nie przypominała nam w sumie tak naprawdę np. Kazimierza w Krakowie. Za to zupełnie przypadkiem- bo wiadomo, że jakbyśmy szukali, to byśmy nie trafili- znaleźliśmy się nagle na pchlim targu (o ktorych zreszta dopiero co czytalismy w przewodniku) rozstawionym w podwórkach ciągnących się przez naprawdę spory kawałek: a tam mnóstwo ludzi w kafejkach po obu stronach, stragany z dziwadłami od totalnego kiczu, antyków, radzieckich kapeluszy przez bezukrowe cukierki i biżuterię artystyczną wszelkiego rodzaju po torby, szale...maly kociol w srodku wyciszonej reszty dzielnicy. Stamtad wedrujemy na Andrassy Ut, reklamowane jako budapesztanskie Champs Elysees i przechodzimy cala ulice do konca: przy niej jest zreszta po drodze nasz nastepny cel: Dom Terroru. Ciekawe jest ogladanie takich miejsc po tym jak sobie czlowiek ulozyl w glowie historie i podzielil okresy i nacje na "tych dobrych" i "tych złych". Pierwszy raz takie dziwne wrazenie spotkalo Age, gdy byla w Muzeum Ofiar Ludobojstwa w Wilnie i natknela się na pojęcia "okupacja polska" czy "wyzwolenie przez armię niemiecką w 1941". Ale, że jak to? Tutaj, idąc do muzeum nazywającego się "Dom Terroru" czlowiek z Polski spodziewa się czegoś w rodzaju miejscowej Alei Szucha, znaków swastyki, prześladowań gestapo: jak zawsze. Potem zdaje sobie sprawę, że przecież Węgry opowiedziały się po stronie Niemiec, więc to niemożliwe... a zamiast swastyk widzi gwiazdę Sowietów i krzyż zakończony strzałami: czyli znak Strzałokrzyżowców, węgierkich nazistów. Trochę inną ma się perspektywę i dziwnie czyta o paru miesiącach urzędowania w tym miejscu w 1944 wlasnie Strzłokrzyżowców mając w pamięci parę lat objęte w Fabryce Schindlera, ale uświadamia to człowiekowi, że w każdym narodzie były ciemne czasy i dużo cierpienia, które po prostu przychodzi z innej strony. Sama wystawa zostawia troszkę mieszane uczucia: w warstwie estetycznej sale urzadzone są ciekawie, dźwięki i muzyka są dobitne i niepokojące, natomiast mamy spory niedosyt w kwestii treściowej, bo właściwie jedyne informacje płynące do zwiedzającego przekazywane sa 2 kanałami: na licznych ekranach, gdzie byli wieźniowie/ zesłani/ internowani opowiadają swoje wspomnienia i na kartkach A4 zadrukowanych gęsto i mało czytelnie: oba dostępne w języku angielskim, ale mocno pokiereszowanym, więc czasem ciężko jest zrozumieć o co chodzi. Nam to jakoś szło: wiemy jak było w Polsce, więc dużo domyślamy się na zasadzie analogii, jedzenie na kartki, propaganda, kroniki filmowe, sposoby postępowania Sowietów już znamy, wiemy o co chodzi. Natomiast mamy takie wrażenie, że osoba z Europy Zachodniej może mieć spore problemy ze zrozumieniem co tu w sumie chcą przekazać. Cały budynek przedstawiany jest jako pomnik ofiar dwóch reżimów, które oba urządziły sobie w tym miejscu swoje siedziby, więzienia, sale tortur: tylko mundury się zmieniły. Wstęp: 2000 HUF od osoby dla tych którzy mają powyżej 26 lat (to my, buuu:() Zdjęć wewnątrz robić nie wolno było, więc nie ma. Po wyjściu idziemy do samego końca Andrassy Ut: tam znajduje się Plac Bohaterów z Pomnikiem Milenijnym, a za nim Lasek Miejski: Vorosliget. W parku główną atrakcją dla nas jest zamek Vajdahunyad, który jest trochę dziwnym mutantem, gdyż ma pokazywać różne style architektoniczne z terenu całych Węgier, więc jest trochę z zamku z Transylwanii, trochę baroku, trochę gotyku...w środku ma Muzeum Rolnictwa, więc się nie pchamy;) Za to miejscówkę na obiad znajdujemy z widokiem na zamek i po wczorajszym ciężkim dla brzuszków wieczorze zamawiamy coś lżejszego: np Agata chłodnik truskawkowy z pomidorami i ziołami: naprawdę ciekawostka! Park pełen ludzi, bo niedziela, a do tego odbywa się jakiś bieg pod nazwą "colour run" i z tego co się orientujemy w różnych punktach parku są ustawione stacje z kolorowym pyłem, jak w czasie hinduskiego święta, i uczestnicy obsypywali się różnymi kolorami w zależności od etapów biegu: od razu wiadomo było kto biegnie: był cały w kolorowym pudrze;) W parku znajdują się też łaźnie Szechenyi (na które nastawiamy się na jutro, bo w weekend wejście droższe no i podejrzewamy, że i ludzi więcej niż w dzień roboczy), zoo, cyrk, restauracje, miasteczko zabaw dla dzieci. Do samych łaźni w środku parku dojeżdża metro zółte, najstarsza linia, która do centrum biegnie z powrotem prawie w całości pod Andrassy Ut. Stacyjki są małe i klimatyczne, metro króciutkie na tej trasie, bo podpasowane pod małe perony: nasz przewodnik twierdzi, że w Europie starsze było tylko metro londyńskie. Z metrem łatwo dostać się z powrotem na kwatere: stwierdzamy, że metro to klucz do Budapesztu;)