Geoblog.pl    slowiki    Podróże    Trochę ciepła zimą - Teneryfa 2016    Samotna Góra - podróż tam i z powrotem
Zwiń mapę
2016
18
sty

Samotna Góra - podróż tam i z powrotem

 
Hiszpania
Hiszpania, Pico del Teide
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 4183 km
 
Dziś mamy dzień wypełniony miłymi ludźmi. Aż ciężko uwierzyć. Zaczynamy od kawy w odkrytej przypadkiem kafejce trochę na uboczu, gdzie przychodzą głównie lokalsi – byliśmy tam tylko raz wcześniej, ale uśmialiśmy się, bo gdy Maciek próbował dziś zamówić dla Agaty i Gosi kawę z mlekiem i mieszał wszystkie możliwe języki mówiąc „Due… kafe…eeee…” to pani nie wytrzymała i za niego dokończyła „con leche”. Widać nas zapamiętali – zresztą, gdy wyciągnęliśmy przy stoliku mapę próbując ogarnąć trasę, pan w kafejce był pierwszy chętny do pomocy, jeśli tylko trzeba. Tak w ogóle mamy jakieś takie wrażenie, że jak ktoś przyjeżdża i chce zwiedzać, i interesuje się czymś poza plażą, to miejscowi są jakoś… nie wiem, wdzięczni? Może to tylko takie wrażenie, ale poza ścisłym turystycznym centrum spotykamy się z dużą serdecznością.
Zgodnie z planem lecimy dziś na podbój góry. Aga przez całą noc miała koszmary, że się tam wybieramy, a pada deszcz i wszystko zasnute chmurami. Na szczęście deszcz nie pada, choć horyzont jest przymglony i są rozwiane chmury. Przed samą wspinaczką mamy jeszcze zaplanowaną inną atrakcję: wizytę w obserwatorium. Zwiedzanie organizowane jest parę razy w tygodniu w różnych językach, po angielsku bodajże 3 czy 4 razy, zawsze o 12. Bilety można kupić na stronie parku narodowego Teide, zapłaciliśmy 21 euro od osoby za zwiedzanie po angielsku z własnym dojazdem na miejsce (bo można też wykupić opcję z transportem). Budynki obserwatorium z Teide w tle z jednej strony, a La Gomerą z drugiej robią super wrażenie. Czekając na wjazd patrzymy w niebo i widzimy, że wokół słońca robi się bardzo wyraźne halo, miejscami nawet podwójne. Gdy już dostaliśmy się do obserwatorium powiedzieli nam, że to z powodu innych wiatrów niż są zazwyczaj i ochłodzenia – wtedy robią się kryształki lodu w chmurach i działają tak samo jak deszcz, tylko że w atmosferze i wokół słońca robi się tęcza. A wszystko podobno przez nadciągającą calimę- wywiedzieliśmy się już, że to takie zjawisko, gdy wiatry nawiewają piasek z Sahary z Maroka i wtedy, jak to powiedziała przewodniczka „widzi się tylko piasek i je się piasek” – mamy więc podwójnego fuksa: halo nie jest częstym zjawiskiem, no i calima dopiero nadchodzi, kiedy my się najpewniej już zmyjemy z wysp. W samym obserwatorium jest pan przewodnik mówiący po hiszpańsku i pani przewodniczka robiąca za tłumaczkę: oboje mega sympatyczni, odpowiadali na wszystkie pytania i robili super atmosferę. Na terenie obserwatorium są budynki należące do różnych krajów i różne teleskopy: do obserwacji nocnych i słonecznych w ciągu dnia, wyłapujące fale światła widzialnego, ale też fal Gamma czy Rentgena. Nie można do nich zbytnio chodzić, ale przewodnicy opowiedzieli nam co każdy z nich robi i na jakich zasadach działa – że ten ma 8 pięter jeszcze pod ziemią, a że słoneczne są w wysokich budynkach, żeby nie łapać turbulencji od nagrzewającej się za dnia gleby, że budynki są pomalowane na biało, żeby temperatura w środku, była taka jak na zewnątrz, że Duńczycy mają tu zdalny teleskop, który nawigują z Danii i tak dalej i tak dalej. Do jednego budynku z teleskopem można wejść: to stary prototyp zbudowany przez Anglików z części statków z II WŚ i resztek czołgów z 40-50 lat temu, który okazał się bardzo dobry i działa i jest używany do dziś. Drugie obserwatorium jest na La Palmie i razem są trzecim najlepszym miejscem do obserwacji astronomicznych na świecie: po pustyni Atacama i Hawajach. Mają 320 dni w roku czyściutkiego nieba idealnego do obserwacji. Podobno na La Palmie jest polski teleskop – pytaliśmy;)
Po obserwatorium śmigamy już szybciutko pod Teide. Mamy pozwolenie na wejście pod krater w godzinach 15-17. Bo działa to tak: na Teide wjeżdża kolejka górska z dwoma wagonikami kursującymi co jakieś 10-15 minut. Jazda w obie strony to 27 euro. Kolejka wjeżdża na wysokość 3550m. Aaaaale: to nie jest szczyt. To skraj starego krateru zanim wypiętrzył się nowy. Stąd można pójść w krótkim czasie w 3 miejsca: w prawo lub w lewo na punkty widokowe trasami biegnącymi wokół szczytu albo w górę, pod krater. Z tym, że ta ostatnia opcja jest limitowana i trzeba mieć pozwolenie, żeby na tę trasę w ogóle wejść. Pozwolenie jest darmowe: wystarczy wcześniej o nie zaaplikować na stronie internetowej i liczyć się z ograniczoną liczbą miejsc. Żeby chronić to miejsce, wpuszczane jest na szlak tylko 100 osób dziennie, a i to w konkretnych zakresach godzinowych, żeby je w miarę równomiernie rozdystrybuować. My mamy szczęście: aplikując 3 tygodnie przed wyjazdem załapaliśmy się na miejsca w ostatnim przedziale czasowym (o 16:45 zjeżdża ostatnia kolejka, więc trzeba się sensownie z wędrówką wyrobić), a do tego i działa kolejka (może być zamknięta jeśli jest wiatr lub oblodzenie) i szlak jest otwarty (jeśli jest ślisko albo zalega śnieg to jest zamykany). Licząc się z ostrzeżeniami na stronie parku narodowego jesteśmy wszyscy uzbrojeni w treki, kilka porządnych warstw ciuchów z kalesonami, leginsami, softshellami, rękawiczkami, czapkami i polarami włącznie, wysmarowani filtrem 50 na buziach i przygotowani na to, że padniemy za moment jak najgorsze słabeusze, bo włazimy na 3700, gdzie powietrze jest już rozrzedzone i pikawa szybciej wysiada. Okazuje się, że na szczęście nie jest tak źle: temperatura jest wprawdzie koło zera, ale słońce świeci, a my rozgrzewamy się wspinaczką i rezygnujemy z połowy nabranych ciuchów. Do przejścia jest niecałe 600m trasy i 150m wysokości, które w mocno spacerowym tempie (pomni ostrzeżeń, żeby nie wariować!) robimy w 30 minut w górę. Gosia mówiła, że czuła wysokość i brak powietrza, a przez to szybciej brak też tchu i w głowie się kręci, ale Agacie i Maćkowi nie dało się to jakoś bardzo mocno we znaki. Może faktycznie było tylko trochę trudno mocno nabrać powietrza w płuca:) Od razu czuć, gdy dociera się do krateru: śmierdzi siarką. Wulkan sobie drzemie, a opary dalej się wydostają, dymią i ciepłem wyzierają po nogach, gdy obchodzi się krater, żeby dotrzeć do najwyższego punktu góry (był pomysł, żeby ogarnąć jakiś pierścień i wrzucić go do wnętrza góry: no ale lawy nie ma!). Widoki są… no co tu dużo mówić, spektakularne. Faktycznie ma się wrażenie, że stoi się na szczycie świata: pod nogami cała wyspa, chmury i ocean z wyspami i nic więcej w zasięgu wzroku. Widoczności daleko do idealnej: są i chmury i zamglone powietrze, więc pomimo nadziei nie zobaczyliśmy dziś całego archipelagu, ale za to oglądamy w miniaturce wszystko, co do tej pory widzieliśmy na wyspie. Mocna rzecz. Ciężka do opisania. Trzeba pojechać i zobaczyć:)
Czas mamy ograniczony, więc kulamy się z powrotem do kolejki. Na dole robimy sobie selfie i zaczepia nas pani pytając czy chcemy zdjęcie w czwórkę. Szybko okazuje się, że trafiliśmy na parę Czechów i przechodzimy z angielskiego na polski i czeski („no przeca my się rozumiemyyyy”) – zaśmiewamy się całą drogę w dół w kolejce ściągając na siebie wzrok wszystkich niemieckich emerytów;) A w samochodzie to już w ogóle ogarnia nas głupawka, szczególnie, gdy zjeżdżając do Puerto de la Cruz wjeżdżamy w morze chmur i Maciek kręci serpentyny w mleku. Wieczorem dziewczyny zarządzają poszukiwania biżuterii z lawą i oliwinami- końcowo trafiamy na sklepik z bardzo miłym sprzedawcą, z którym negocjacje to przyjemność, więc wychodzimy ze sklepu zadowoleni z kolczykami. A że obiadu dziś nie było, a wulkan trzeba uczcić, idziemy do wypatrzonej już pierwszego dnia wąziutkiej ukrytej uliczki, gdzie w klimatycznej knajpie u rozbrajającego pana kelnera, który nas kupił w 200%, zamawiamy wielką patelnię paelli dla czworga, a że będzie trzeba na nią poczekać ok 40 minut to na głoda leci grillowana ośmiornica – dziewczyny dostają wino, a panowie lecą w zumos- czyli w świeżo wyciskane soki – papaja, mango i jakiś tutejszy tropikalny owoc o niezapamiętywalnej dla nas nazwie. Po chwili robi się międzynarodowo – uczymy hiszpańskiego kelnera mówić „smacznego” po polsku, niemiecka rodzina stolik obok nas zagaduje po angielsku siedzące obok starsze Szwedki właśnie o język, w jakim mówią, a my dorzucamy swoje 3 grosze, kiedy po szwedzku mówimy, że wprawdzie jesteśmy z Polski, ale znamy szwedzki. Nasze dobry humory i szczęście z pełnych pysznego jedzenia brzuszków dopełnia pan w recepcji hotelowej- nie znał wprawdzie od razu odpowiedzi na nasze pytania o rozkład pokazów w Loro Parque, do którego zamierzamy się niedługo wybrać, ale po 20 minutach zapukał do naszych pokoi z wydrukowanymi wszystkimi informacjami, jakie zdołał znaleźć. Byliśmy rozczuleni.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (24)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (3)
DODAJ KOMENTARZ
mama
mama - 2016-01-20 15:25
Całkiem sobie nieźle radzicie wśród tych emerytów.......... Widoki piękne, a u nas zima biała. Całuski i powodzenia.
P.S.
Agatka powinna pisać książki. Ja bym czytała chętnie.
mama Gosia
 
zula
zula - 2016-01-20 16:00
Czytam i czuję się jakbym tam była-bardzo dobry opis!
Brawo za górski sukces i wspaniałe zdjęcia!
pozdrawiam
...emerytka zula ;)
 
mirka66
mirka66 - 2016-02-09 19:56
A ja sie ciesze, ze sa w koncu zdjecia potraw kanaryjskich.Oczy jedza. :)
 
 
slowiki

Agata i Maciek
zwiedzili 14% świata (28 państw)
Zasoby: 267 wpisów267 223 komentarze223 3227 zdjęć3227 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróżewięcej
16.05.2023 - 23.05.2023
 
 
10.07.2022 - 17.07.2022
 
 
17.10.2018 - 24.10.2018