Erice to stare miasto górujące nad zdecydowanie większym i nowocześniejszym Trapani. Góra wyrasta pojedyncza pośrodku równiny, dopiero za nią widać kolejne pasma gór. Do Erice można się dostać na parę sposobów, widzieliśmy ludki wspinające się z buta i całą masę rowerzystów, ale my w sumie rozpatrywaliśmy albo po prostu wjazd pod mury autem albo kolejkę linową z Trapani. Kolejka kosztuje 9 euro od osoby w obie strony i jest umiejscowiona oczywiście od strony Trapani. Po chwili zastanowienia darujemy ją sobie i wjeżdżamy autem: po drodze objeżdżamy całą górę dookoła, więc mamy więcej widoków, no i gdy chcemy, a droga pozwala, możemy się zatrzymać i cykać fotek. Plus, 18 euro na ulicy nie leży;) Na górze tak jak przewidywaliśmy: problemów z parkowaniem nie ma. No bo...listopad. Miejsca są wprawdzie płatne (ale tylko do 15 listopada, zabrakło nam paru dni;)), ale jest sporo wolnych, co w sezonie najpewniej się nie zdarza. Przewodniki i internety straszyły nas, że Erice, w związku z tym, że jest na górze, jest przez większość czasu w chmurze albo we mgle – ale żeby i tak wjeżdżać i łazić po zamglonych uliczkach. Przyznamy szczerze, że się trochę dziwimy. Trafiliśmy na bardzo dobrą pogodę, widoczność jest naprawdę w porządku i widoki są spektakularne. Natomiast przechadzając się po samym miasteczku, które jest w całości traktowane jako jeden wielki zabytek, stwierdzamy, że jeśli byłaby mgła no to mówiąc szczerze trochę kicha i chyba nie warto by się wtedy pakować tylko po to, żeby się poprzeciskać w tłumach w wąskich uliczkach, których podobnych jest pełno w co drugim włoskim miasteczku. Jeśli mgły nie ma: jechać jak najbardziej. My od razu włazimy na wieżę przy katedrze (co potem się okazało bez sensu, bo przy zamku jest praktycznie taki sam widok i to bez płacenia) i cykamy na potęgę zdjęcia w dół: Trapani widać jak na dłoni, na lewo od niego ciągną się błyszczące w słońcu saliny, daleko hen Marsalę, a na horyzoncie Wyspy Egadzkie. Widok palce lizać. Do katedry nie możemy wejść: trwa msza, bo dziś niedziela. I ku naszemu zdziwieniu we wszystkich miejscach, w które dziś trafiliśmy kościoły były...pozamykane. Czyżby w niedziele otwierali je tylko i wyłącznie na nabożeństwa? Odbijamy się od praktycznie wszystkich kościołów w Erice. W wąskich uliczkach, na trasie podpowiadanej przez przewodnik, ludzi w sam raz: na tyle dużo, żeby nie czuś się jak w mieście duchów i na tyle mało, że w żaden sposób nie przeszkadzają. Z restauracji i sklepików otwarta mniej więcej połowa. Po drodze oczywiście trafiamy do wychwalanej pod niebiosa cukierni Marii Grammatico – słodycze wyglądają naprawdę imponująco: bierzemy jakąś mięciutką bułeczkę wypchaną ricottą z kawałkami czekolady, pierożka z kruchego ciasta z tym samym nadzieniem (po pistacjach i migdałach ricotta jest trzecim podstawowym składnikiem wszystkiego na Sycylii) i ciastko, które nam kazał koniecznie spróbować Puccio, a które spotykamy dopiero w tej części Sycylii: genovese. Wygląda jak takie większe ravioli, może byc wypełnione ricottą, kremem budyniowym albo nutellą i jest w środku cieplutkie, co odróżnia go od pozostałych ciastków. Ucztę robimy na ławeczkach pod wieżami i zamkami, z widokiem na przeciwległą stronę: na Monte Cofano (takie ostre coś sterczące tuż przy brzegu morza, wyrastające też nie wiadomo skąd) i na resztę łańcucha, za którym jest Park Zingaro. Zaczyna nam się robić trochę zimno: ubraliśmy się dziś cieplej, ale w Erice jest i tak dobre parę stopni mniej niż na dole. Decydujemy się wejść do zamku Wenus, który jest w tej chwili stanowiskiem archeologicznym: nie chodzi się po wnętrzach. W środku opisane jest co znajdywało się na górze: świątynie pogańskie, rzymskie termy, potem średniowieczny kościół i zamek. Wejście 4 euro od osoby. Można wykupić też bilet za 12 euro i zwiedzić łącznie 5 miejscówek w Erice, włączając w to małą wieżyczkę trochę poniżej zamku i bodajże 2 muzea. Tuptamy jeszcze po miasteczku, ale wywiewa nas z niego trochę zimno, trochę głód. Obiad zaplanowaliśmy sobie w Trapani i jeśli nie zjedziemy wystarczająco wcześnie to znów zostaniemy z ręką w nocniku i głodni. Zmykamy na dół.