Naszym kolejnym przystankiem będzie Agrigento. Kulamy się na wschód i zmienia się krajobraz: pelno tu sadów (?) z niskimi, ślicznymi drzewkami pomarańczowymi i gajami oliwnymi. Zmienia się też niestety pogoda. Prognozy się sprawdzają: zaczyna lać. I temperatura spada. Patrzymy nieszczęśliwi w niebo: tuż przed Agrigento mamy na trasie Scala dei Turchi, czyli schody tureckie, biały klif o kształcie przypominającym do złudzenia tureckie wybrzeże. Postanawiamy zaryzykować. Parking jest otwarty i płatny (3 euro pffffffffff), więc parkujemy gdzie się da, a się da, no bo listopad. Gdy ruszamy w stronę plaży akurat przestaje padać. Idealnie nie jest, ale może coś zobaczymy? Widzieć widzimy – skałka jest imponująca. I bez tej calej szarańczy, która ją oblepia na wszystkich zdjęciach robionych w czasie lata. Ale coś za coś: nie jest tak oślepiająco biała, jak nam się wydawało (pewnie dlatego, że zmoknięta) i zanim udaje nam się dotuptać bliżej nadchodzi następna fala deszczu. Ewentualnie ściana. Kulimy się pod mizernym daszkiem jakiegoś zamkniętego na zimę pubu w drewnianym domku. Czekamy, aż choć w miarę przejdzie i stwierdzamy, że i tak jesteśmy mokrzy, więc co za różnica, idziemy normalnie oglądać. Na skałkę pakować się nie będziemy, bo jest za ślisko, poza tym Agacie woda zalewa buty (nie zdążyła nawiać przed falą). No cóż. Listopad.