Reklamowane jako miasto ceramiki, wpisane na listę UNESCO w całości: Caltagirone. Jesteśmy. Jak wspomniane w poprzednim wpisie: jako mocno średni fani ceramiki, mozaiek i malowanych kafelków. Ale chcemy zobaczyć i się przekonać. Miasteczko jakieś takie... ciemne i zmechacone? Do punktu informacji turystycznej trafiamy jakimś absolutnym cudem, jest słabo opisany i schowany gdzieś na pierwszym piętrze jakiejś klatki schodowej. Mapkę dostajemy, ale jakąś artystyczną i średnio przydatną. Kierujemy się oczywiście do atrakcji docelowej, czyli schodów wyłożonych kafelkami. Hmm. No są. Średnio w sumie widowiskowe i zadbane. Wtarabianiamy się na górę: wszystkie kościoły i katedra zamknięte. No tak. Musimy wybierać. Albo jesteśmy w godzinach, w których da się zjeść obiad albo w takich, w których atrakcje są otwarte. Dwóch na raz się nie da. Włochy. Co otwarte to dzieciątki sklepów z ceramiką. Ale wszystkie mają takie same wzory, jakieś dziwne drzewka i paskudne głowy jakby arabskich władców. Ewentualnie trinacrii, głowy meduzy z wystającymi trzema nogami, która symbolizuje Sycylię. Jakoś tak... bez szału. Znajdujemy jakąś niedużą, troszkę obskurną, ale tanią restauracyjkę z gościnną obsługą – wciągamy muszelki z pistacjami i makaron z bakłażanem i miecznikiem. Na wyjście częstują nas likierem, który smakuje jak lekarstwo.