Geoblog.pl    slowiki    Podróże    Do trzech razy wyspa - Sycylia 2016    Płyniemy
Zwiń mapę
2016
18
lis

Płyniemy

 
Włochy
Włochy, Siracusa
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 2643 km
 
W strugach deszczu i bajorach na drodze jedziemy do Syrakuz. Noclegi są głównie na Ortygii, starówce położonej na wyspie, a jednocześnie będącej oczywiście strefą limitowanego ruchu ulicznego, z miejscami parkingowymi przeznaczonymi tylko i wyłącznie dla rezydentów legitymujących się odpowiednią plakietką. Parkingi płatne owszem są: w cenach 1-2 euro za godzinę, a my zostajemy 2 dni... Do tego, oczywiście, jak to na starówce, okazuje się, że dojazd w wiele miejsc jest niemożliwy, w tym do naszego B&B. Jesteśmy totalnie przemoknięci i zmechaceni, kręcimy się w kółko szukajac jakiegokolwiek sensownego rozwiązania, kierowcy włoscy, którzy najczęściej jeżdża na tzw. totalnego bezczela (szczegóły i podsumowania drogowe w innym miejscu) nie ułatwiają sprawy. Płatny duży poziomowy parking (niby 10 euro za dobę), polecony nam przez Lucię z naszego B&B przez telefon, okazuje się przynajmniej chwilowo zamknięty – podejrzewamy później, że mógł być po prostu zalany. Po dużej dawce frustracji decydujemy się zostawić auto na jakimś płatnym parkingu najbliżej naszego B&B jak się da, choć na godzinę. Pluskając przemoczonymi skarpetkami w zupełnie mokrych butach idziemy na azymut szukać w plątaninie uliczek naszej miejscówki, tachając przy tym nasze walizy. Do przejścia mamy kawałek, deszcz nie ustaje, B&B nieopisane nigdzie z zewnątrz okazuje się być umiejscowione w bramie i z kolejnymi schodami... Ale gdy już docieramy, Lucia przynosi nam tacę z ciepłą herbatą i sucharkami z Nutellą, mokre ciuchy można zmienić, a buty rozłożyć w częściach pierwszych do suszenia. Trzeba wyciągnąć najcięższą amunicję i zacząć chodzić w trekach po mieście. Lucia daje nam też mapkę i zaznacza wszystko co się da, wynajduje nawet miejsca, gdzie niby jest parę miejsc bezpłatnych, ale musimy mieć fuksa, żeby je załapać. Zostawiwszy bagaże idziemy więc próbować szczęścia. Nie do końca nam dopisało i parkujemy trochę na dziko, ale nie na żadnym zakazie: mamy straszną nadzieję, ze będzie w porządku...
Gdy już mamy treki to idziemy się przejść po Ortygii choć odrobinę pomimo burzy. Ulicami płyną rzeki, ale my mamy treki, parasole i kurtki. Ortygia jest ślicznie oświetlona wieczorem, ludzi jest w sam raz, mnóstwo kafejek, restauracji, przytulnych sklepików, eleganckich palazzo. Gdzieś przeczytaliśmy porównanie, że Ortygia to sycylijski Kraków i coś w tym jest. Podoba nam się. Zawędrowujemy na duży, oświetlony plan katedralny. Przy katedrze napisane, że wstęp za 2 euro i do 17:30, ale drzwi są otwarte, a w środku nie ma nabożeństwa – generalnie jest pusty. Wchodzimy. Dużo kościołów widzieliśmy i sporo trzeba, żeby nas zaskoczyć, ale tu się udało. Po pierwsze skromne wejście mocno kontrastuje z okazałą fasadą. A po drugie: w środku są normalne antyczne kolumny, wbudowane w architekturę kościoła. Nigdy nie widzieliśmy aż tak widocznych dowodów, że grecka lub rzymska świątynia została potem zaadaptowana na chrześcijańską. Ciekawa sprawa. Strasznie fajne.
Wracamy do kwatery, gdy pomimo treków zaczynamy mieć mokre nogawki. Sprawdzamy jeszcze w internecie Castello Maniace, który mamy zaznaczony na mapce (na zdjęciach wygląda jak twierdza) i jako pierwsze info na stronie zamku wyskakuje nam... ostrzeżenie władz miejskich przed deszczem i burzami. Na prognozie pogody też widzimy pomarańczowe ostrzeżenia od instytutów meteorologicznych. No pięknie. Listopad pełną gębą, polski klimat by się nie powstydził.
Rano wciągamy nasze śniadanie (szczęście Macieja, dali lokalne sery i prosciutto i salami i bułeczki i cały dzbanek herbaty alleluja!) i dopóki nie pada, a jest tylko pochmurno próbujemy dotrzeć do naszych zaplanowanych atrakcji. Na celu park archeologiczny Neapolis. Żeby do niego dotrzeć musimy wyleźć z Ortygii i mostem przejść do Syrakuz „na stałym lądzie” – mamy jakieś 20-30 minut na piechotę. Dojście i wejście jest dość kiepsko oznakowane, ale jakoś trafiamy. Bilety 10 euro od osoby, a w repertuarze po kolei: Teatr Grecki. Gdy do niego doszliśmy idealnie lunął deszcz. W każdym razie: teatr. Hmm. Wrażenie robi, że się zachował w tak dobrym stanie. Maćkowi zdecydowanie bardziej się podobał, dla Agaty trochę „meh, kamienie”. Podobne odczucia przy okazji Teatru Rzymskiego zaraz obok. Po Koloseum nie robi to już wrażenia: zwiedzane w złej kolejności? Dużo ciekawsze jest „Ucho Dionizosa”, jaskinia w pobliskich kamieniołomach, jedna z paru, która faktycznie wygląda jak wejscie do czyjegoś ucha i w takim samym kształcie ciągnie się wewnątrz. Jest wysoka i ma dobrą akustykę. Deszcz leje, alejki przeistaczają się w potoki, próbujemy trochę przeczekać w jaskini. Generalne wrażenie ok, ale też bez dzikich zachwytów.
Potem idziemy do Katakumb św. Jana. Jest parę minut po 12, więc mamy nadzieję, że jakimś cudem zdążymy przed standardowym zamknięciem o 12:30. Wpadajmy do punktu z biletami koło 12:20 i pani mówi, że za 3 minuty startuje tour z przewodnikiem po angielsku, 8 euro od osoby, czy jesteśmy zainteresowani? No pewnie, że jesteśmy! Czekają jeszcze 2 niemieckie pary i w grupce 6 osobowej idziemy na zwiedzanie. Zdjęć niestety w katakumbach robić nie wolno. A szkoda, bo pierwszy raz widzimy coś takiego. I całe szczęście, że jesteśmy z przewodnikiem, bo to jakiś wielki, kamienny labirynt, w którym po pierwsze na pewno byśmy się zgubili, a po drugie przeoczyli połowę ciekawostek, miejsc, gdzie zachowały się freski albo jakieś ciekawe groby itd. Na katakumby został zaadaptowany stary grecki system doprowadzający wodą do miast i ma 10 000m2 z 10 000 grobów- ile osób tu pochowano nie wiadomo, bo groby były parokrotnie używane. Zastanawialiśmy się co się stało z czymkolwiek co z tych pochówków pozostało – przewodniczka powiedziała, że po II WS wszystkie szczątki zostały zebrane w jednym masowym grobie na cmentarzu, a przedmioty są w muzeach. Widok jest dość niesmowity, można w google obrazach wyszukać „catacombe san giovanni siracusa” to będą do znalezienia zdjęcia. W niszach po obu stronach korytarza wyżłobione są często jedne za drugimi miejsca pochówków, dochodzące do 20 czy 30 miejsc dla całych rodzin idące wgłąb ściany od korytarza. W ścianach wyżłobione są mniejsze dziury, groby dla dzieci i niemowląt w strasznych ilościach. Parę większych sal w tym labiryncie używano jako kaplic. No ciekawe to. Potem wychodzi się na górę, do wnętrza kościoła św. Jana, który zostal parokrotnie już zburzony przez trzęsienia ziemi i potem odbudowywany. Po ostatnim trzęsieniu, już w XX wieku, runął dach i nie został już odbudowany, ale kościół nadal jest konsekrowany i gdy jest ciepło odbywają się w nim nabożeństwa. Poniżej jest krypta, uznawana za najwcześniejszy chrześcijański kościół na Sycylii, w której przewodniczka pokazywała elementy pozostałe po różnych kulturach, które przetaczały się przez Sycylię: wczesnochrześcijańskie, bizantyjskie, normańskie... Fajnie, coś nowego.
Deszcz leje nadal. Idziemy na kawę i słodkościiiii (nie umiemy spasować na jednym), a potem wracamy na Ortygię, bo paskudne, betonowo-blachowe sanktuarium, które szpeci miasto i widoczne jest z wielu miejsc w ogóle do nas nie przemawia. W ten sposób mamy ogarnięte wszystkie zabytki, na których nam zależało w Syrakuzach. Już na Ortygii obchodzimy jeszcze ogólnodostępne, wbudowane w plac ruiny świątyni Apolla – i wtedy chmura się obrywa. Studzienki nie wyrabiają i wszystkimi chodnikami i ulicami lecą rwące potoki. Mamy do naszej miejscówki ledwie pareset metrów i parasolki, ale zanim docieramy mokre jest właściwie wszystko oprócz skarpetek (bo treki). Chyba w te parę dni wyrobimy całoroczną średnią opadów na wyspie. Bunkrujemy się z herbatą i nosy wyściubiamy tylko na obiadokolację. Cieszymy się bardzo, że nocleg mamy na dużo urokliwszej Ortygii, tu zresztą są knajpki na każdym rogu i w każdym zaułku. Za radą Lucii idziemy do Basirico – Agata dostaje makaron, który wygląda jak skręcone sakiewki z gruszką w środku, gorgonzolą, migdałami i sosem serowym, a Maciek jakąś kolejną dziwną wersję makaronu (w sensie kształtu), której nazwy nie jesteśmy w stanie spamiętać z cukinią, krewetkami i miętą. Oba pyszne. Na koniec jeszcze od szefa kuchni niespodzianka: spróbujcie, mięso (nie wiedzieli jak powiedzieć po angielsku), typowo tutejsze, takie jak jemy w domach. W konsystencji jak pudding – podejrzewamy zdecydowanie, że to była wątróbka, czyli zupełnie nie nasze smaki, ale doceniamy i zawsze warto spróbować, szczególnie, że szef kuchni mówił, że się to danie gotuje 12 godzin.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (31)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
slowiki

Agata i Maciek
zwiedzili 14% świata (28 państw)
Zasoby: 267 wpisów267 223 komentarze223 3227 zdjęć3227 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróżewięcej
16.05.2023 - 23.05.2023
 
 
10.07.2022 - 17.07.2022
 
 
17.10.2018 - 24.10.2018