Ostatni dzień w Syrakuzach wita nas pięknym słońcem. Co za ulga! 20 stopni i jasno, choć na horyzoncie znów gromadzą się chmury. Jemy pyszne śniadanko (Maciek wyjada całe prosciutto a Agata miejscowy ser na ostro) i kulamy się z bagażami do naszego miejsca parkingowego. Na szczęście z autem wszystko gra, nie ma żadnego mandatu, więc zostawiamy rzeczy, a sami, za radą Lucii, idziemy jeszcze na uliczkę odchodzącą od placu z ruinami świątyni Apolla obejrzeć targ. O mamo, cóż tam się nie dzieje! Nawoływania, zachwalania, sterty pięknych warzyw, owowców, ryb, serów, przypraw, orzechów, owoców morza, jedne lepsze od drugich. Głośno i kolorowo, aż miło patrzeć na te wszystkie dziwadła, których ciężko uświadczyć w Polsce. Kupujemy kilo owoców opuncji, które zamierzamy wyeksportować do Polski i trochę pistacji – dla Macieja, wiernego pistacjowego fana. Na którymś stanowisku widzimy cos niespotykanego: stertę jeżowców, ewidentnie ledwo wyłowionych z morza, bo ciągle się ruszają. Dwóch Włochów siedzi obok i dość brutalnie się z nimi rozprawia: jeden nacina jeżowce nożyczkami, a drugi wydłubuje z ich środka to co potem idzie do dań. Cóż, nie da się przynajmniej rzec, że nie są świeże.