Nocą przez Besalu przetacza się nawałnica. Ranek wita nas szary i zimny, ale powoli przestaje padać, więc po śniadaniu mimo wszystko decydujemy się na krótki spacer. Miasteczko jest mega małe, ma niecałe 5 km kwadratowych i jakies 2500 mieszkańców, więc można je bardzo szybko obejść na piechotę i zajrzeć we wszystkie ciekawe miejsca. Całe ma charakter średniowieczny i jest bardzo urokliwe, szczególnie jak choć trochę wyjdzie słońce. Najbardziej charakterystyczny jest zakrzywiony most z basztą, który można ładnie obcykać razem z resztą starego miasta, gdy przejdzie się na drugą stronę. Fajne miejsce na krótki postój, ewentualnie relaksacyjne oderwanie od zgiełku.
My ruszamy w stronę Pirenejów, bo będąc tak blisko chcieliśmy choć trochę rzucić na nie okiem. Jakiekolwiek trekkingi nie wchodzą w grę ze względu na to, że targamy ze sobą Groszka, a i sprzętowo (buty) nie jesteśmy za bardzo przygotowani. Ale za to tak skoczyć do Puigcerdy albo Andory i popatrzeć na wysokie ośnieżone szczyty to bardzo chętnie. Wbijamy więc trasę w GPS i jedziemy z nadzieją, że chmury, które na razie przykrywają co wyższe szczyty, się rozproszą. Droga szybko weryfikuje nasze plany. Wczorajsze załamanie pogody widać bardzo mocno w górach: jesteśmy dopiero w zdecydowanie niższych partiach, na przełęczach ok 1000 m n.p.m, ale całe stoki przykryte są śniegiem. Pół biedy jeśli by to były tylko stoki, ale mokry śnieg jest też na jezdni, a my po górskich serpentynach jedziemy na letnich oponach. No i szczyty w chmurach. W tej sytuacji z wielkim bólem serca, ale decydujemy się na szybką weryfikację planów i odbijamy na południe, w stronę naszego noclegu w Monistrol de Montserrat.