Kolejny dzień przeznaczamy na Bioparc – miejsce, które wybraliśmy zdecydowanie pod Lenkę – niezbyt duże zoo, które jednak zbudowane jest w taki sposób, aby być jak najbliżej zwierząt i żeby wszelkie bariery były jak najmniej widoczne. Tania ta atrakcja nie jest, ale Lena wykazuje spore zainteresowanie zwierzakami, pokazuje je paluszkami i wygląda na zafascynowaną, więc jesteśmy zadowoleni. Jeśli wizytę się dobrze wycyrkluje to można trafić na atrakcje w stylu poranne wypuszczanie lemurów na wybieg, karmienie słoni czy pokazy. Pogoda nam się poprawiła, w końcu świeci słońce i jest cieplutko. Zoo jest stosunkowo nieduże, ale trasy są na tyle przemyślane, że spore wybiegi można zobaczyć z różnych stron i poziomów, dzięki czemu nawet jeśli zwierzaki gdzieś śpią albo się schowają, to nadal jest duża szansa, że się je zobaczy. Po Bioparcu idziemy się znów przejść z wózkiem częścią Ogrodów Turii, a potem postanawiamy zapolować na obiad w knajpie tuż obok naszego hotelu, od której się dzień wcześniej niestety odbiliśmy. Znów wypróbowujemy menu dnia i nie żałujemy, szczególnie, że przy jedzonku nie odmawiamy sobie ulubionej sangrii. Maciek wprawdzie z dużym zacięciem wykupił prawie wszystkie nieznane sobie hiszpańskie marki piwa w niewielkich puszeczkach, na wypróbowanie, ale zachwytu zdecydowanie nie ma i z lubością również stawia na sangrię. Wolne, bardzo ciepłe popołudnie przeznaczamy na liźnięcie Starego Miasta, które… w części, do której dobijamy ni hu hu nie wygląda na stare. Uczucia mamy dość mieszane z tego powodu.