Na starówkę przeznaczyliśmy sobie cały dzień, żeby móc ją sobie schodzić na ile się nam podoba. Część północna pomimo urokliwych bram z wieżami Serrano, a od boku Quart, ma w naszym odczuciu niewiele uroku, wygląda bardziej na zwykłą dzielnicę z dość nowymi budynkami mieszkalnymi. Zaczynamy od Mercado Central – hali targowej z owocami, warzywami, bakaliami, rybami, mięsem, przyprawami, słodyczami… mamy w głowie porównanie do La Boquerii w Barcelonie i na tym tle Mercado wypada…hmm, zdecydowanie mniej klimatycznie. Owszem, jest w dużej, jasnej hali, czego nie może powiedzieć o La Boquerii, stłamszonej pod ciemnym dachem i ściśniętej między budynkami, ale zadbanym stoiskom w Walencji brakuje trochę barcelońskiego przepychu, atrakcyjności, egzotyki, takiego „woooow, jak te stoiska pięknie wyglądają”. Oczywiście, jest tam mnóstwo fantastycznych towarów, ale nas skusiły tylko rzemieślniczo wytwarzane turiony, które kupujemy na prezenty (no dobra, Maciek miał też dużą ochotę na imponujące bagietki wypchane jamonem). Dopiero po mercado trafiamy w niewielki obszar, który wypełniają ciasne zakamarki, pokręcone uliczki, schowane place, takie typowe dla starego miasta: w tamtych okolicach szukamy miejsca, które polecono nam podwójnie: jako miejsce, gdzie w końcu możemy zjeść smaczne churros con chocolate, ale też gdzie najlepiej wybrać się na coś typowo z Walencji: horchatę czy też orxate – napój z migdała ziemnego, bardzo schłodzony, smakujący jak rozcieńczone mleko marcepanowe- podawaną z farton – takim podłużnym biszkoptowatym ciastkiem. Trafiamy więc do Horchateria Santa Catalina, gdzie ruch panuje duży, ale wykafelkowane wnętrze jest bardzo klimatyczne. Churros są poprawne – lepsze dostaliśmy z foodtrucka na placyku miasteczka pod Montserrat i na Teneryfie. Horchata nie do końca jest w naszych smakach, bo nie przepadamy za marcepanem, ale znamy takich, którym na pewno by podpasowała. Spróbowaliśmy nawet wywiedzieć się, czy jest opcja kupienia jej na wynos i przywiezienia do Polski, ale niestety nie przetrwałaby takiego czasu. Stąd mamy już blisko do katedry i bazyliki, które wyglądają dość dziwnie, niby są przy placu, ale wrzucone w inne budynki, nie wiadomo gdzie mają fronty, jakieś takie są „kopnięte” w stosunku do reszty architektury. Za wejście do katedry trzeba całkiem sporo zapłacić (chyba po 8 euro), ale dostaje się od razu audioprzewodnik i wejście do muzeum – z przewodnika skorzystał głównie Maciek, bo maluch akurat wtedy postanowił odstawić koncert;) W środku najbardziej podobał nam się główny ołtarz i kaplica, w której wystawiony jest – oczywiście ponoć ten najprawdziwszy z prawdziwych – Święty Graal. Na wieżę się nie pchamy. Z bobasem byłoby ciężko, a architektura Walencji nie zachwyca nas na tyle, żeby nam na tym zależało. Od katedry idziemy w stronę Dworca Północnego: najpierw zadrzewioną uliczką w stylu Rambli, a potem przestronnymi ulicami z imponującymi budynkami – ta część miasta zdecydowanie wygląda jak przeniesiona z Barcelony- kolejne oblicze tego dziwnego starego miasta. Dobijamy tak naprawdę tylko na chwilę, bo chcemy jedynie rzucić okiem na bryłe Dworca Północnego i areny corridy i wracamy z powrotem. Na obiad zatrzymujemy się tym razem w miejscu typowo w stronę turystów, również z menu dnia – gdzie dań już jest parę do wyboru, ale też na zasadzie – danie pierwsze, danie drugie, deser, kawa- ale już za sporo niższą cenę, którą też od razu dało się odczuć w jakości i smaku jedzonka. Decydujemy się na ryż, paelle (bo to właśnie z tych terenów paella de facto się wywodzi, a pod Walencją uprawiany jest ryż), które są niestety typowym zapychałem w tym miejscu, a szkoda. Wcześniej, w lepszych knajpach na paelle się niestety nie zdecydowaliśmy, bo zawsze oznaczałoby to, że co najmniej 2 osoby musiałyby ją jeść – dla jednej osoby po prostu nie gotują paelli- a jakoś nie było wspólnej chęci na ryż, Maciek zawsze chętniej uderzy w mięsko. Próbujemy rozglądać się za jakimiś pamiątkami czy prezentami, ale to co króluje to niestety pomieszanie estetyki barcelońskiej (połamane kafelki a la Gaudi) z estetyką andaluzyjską (egzotycznymi kolorowymi kaflami w klimatach arabskich) – nic dziwnego, Walencja leży przecież między Katalonią a Andaluzją, ale chodziło nam o to, że nie znaleźliśmy nic tutejszego, typowego dla Walencji. Pozostaliśmy więc przy tym co najlepsze i weszliśmy do sklepu, gdzie można kupić naprawdę dobre jakościowo jamony i te zabraliśmy do Polski.