Szybkie śniadanie i ruszamy dalej, nad morze, do Etretat, oglądać Alabastrowe Wybrzeże. Tym razem omijamy płatne autostrady – a to oznacza dużo rond, dużo radarów, dużo traktorów (no bo żniwa, a w tym rejonie same pola), sielskie widoki francuskiej wsi pełnej wielokolorowych hortensji wielkości naszych bzów. Etretat jest maluśkie, ale ultra urocze i w lipcowy, upalny wtorek pełne turystów i plażowiczów. Parking pod plażą o 10:30 był już praktycznie pełen, ale zmieściliśmy się naszym Fiatem 500 na jakimś trochę nielegalnym, bo niewyrysowanym miejscu. Plaża – kamienista (nasze trójmiejskie stópki rozpuszczone bałtyckim piaseczkiem protestowały przed plażowaniem), woda – czyściutka i ziiiimna (18 stopni przy 34C powietrza wybiła nawet półżywemu po wspinaczkach Maćkowi kąpiel z głowy). Po wejściu na bulwar nad plażą ma się białe klify po obu stronach i na oba można wejść, a potem kontynuować górą wędrówkę na kolejne wystające punkty, które odsłaniają kolejne klify. Wspinaczka zajmuje zaskakująco mało czasu, bo tylko ok. 10-15 minut, choć potwornie męczy nas ukrop (a operujące słońce zmusza mnie do zakupu kapelusza, którego zazwyczaj nie noszę). Na klifie po prawej stronie od plaży malowniczo wznosi się mały kościółek. A po lewej zaraz obok tras widokowych jest pole golfowe. Ludzi jest dużo, ale nie tyle, żeby jakoś uprzykrzyć wędrowanie i zachwyty. Przy dopisującej pogodzie widoki mieliśmy genialne. 3 godziny starczyły nam na wspinaczki i zdjęcia, a timing dopisał i załapaliśmy się na jedzonko w czasie obiadowym. Agata zamawia cydr i crepes czyli cieniutkiego naleśniczka, a do niego jabłka flambirowane z calvados (lokalny specjał. I calvados i jabłka i cydr) i bitą śmietaną – pyszniutkie. Maciek kusi się na mięsko, ale trochę żałuje, bo nie spełnia jego oczekiwań.