Następne na trasie jest Dinan, miasto w sumie niewielkie, ale różnorodne. Ląduje wysoko na naszej top liście wyjazdu. Starówka obfituje w stare domy z muru pruskiego, w jednym z nich zachodzimy do creperii i powtarzamy manewr z galettes i crepesem (zamawiamy crepes suzette, co by sprawdzić jak one smakują faktycznie we Francji) i zamawiamy wielką butlę cydru (tym razem słodszego) lanego do filiżanek, które trochę przypominały nam ceramikę PRL. Tuż obok jest wieża zegarowa, na którą można wejść i obejrzeć widok na starówkę (Agata dostaje ataku paniki, bo odzywa się lęk wysokości i przestrzeni). Większość starych domów można obejrzeć wzdłuż średniowiecznej uliczki Rue du Jerzual, która jest dość długa i pod ostrym kątem prowadzi w dół do rzeki i portu. Co chwilę spotkać można muzyków grających na różnych instrumentach, czasami bardzo dziwnych. Można też wejść na mury obronne miasta – od strony parku angielskiego za bazyliką Saint-Sauveur (która jest dość specyficzna, bo niesymetryczna, z tylko jedną nawą boczną) jest punkt widokowy na rzekę, port i wielki wiadukt nad nimi. Można przejść się kawałek murami i zejść niedaleko niedużego zamku, do którego już nie wchodziliśmy. Wąskie uliczki starego miasta pełne są kafejek, sklepów z pamiątkami i produktami lokalnymi, piekarni czy creperii. Bardzo przyjemny klimat.
Później jedziemy 15 minut do miateczka pod Dinan, gdzie odwiedzamy naszych znajomych Jacqueline i Martina oraz nastoletnią Constance nazywaną Taz (od bycia jak diabeł tasmański) z psem Maxem i kotem Luną. Na pewno nie jest to typowy francuski dom, bo Martin jest Brytyjczykiem, który przeprowadził się za dziewczyną (oczywiście), a Jacqueline jest pół-Francuzką, pół-Meksykanką, a jej córka Taz urodziła się w Meksyku. Dziewczyny rozmawiają ze sobą na przemian i bez żadnych problemów w 3 językach, angielskim, francuskim i hiszpańskim. Trafiamy na grilla, fondue z serów pleśniowych serwowane w bochenku pysznego chleba jak nasz żurek, ciacho tropikalne i przegląd piw (głównie belgijskich) i butlę różowego cydru. Prawdę mówiąc znamy się z Internetu i widzimy na żywo po raz pierwszy, ale rozmowa się świetnie klei i siedzimy do nocy, więc śpimy niewiele, a wstać rano trzeba, bo czeka nas najdłuższa jazda w czasie podróży. Chyba przypadliśmy do gustu Taz, bo zrywa się rano z łóżka i przygotowuje dla nas meksykańskie kac-śniadanie: francuską bagietkę z pastą z czerwonej fasoli zapiekaną z serem i podawaną z bardzo ostrą salsą z pomidorów, cebuli i zielonej papryczki razem z pestkami. Spacer z Maxem po bagietkę i francuskie ciacha na podróż (wybitne!) i wrzucenie w końcu pocztówek do skrzynki pocztowej, a potem kawa i herbata pomagają nam się zebrać po 3/5 godzinach snu (zależy które z nas) w dalszą drogę.