W Sevilli mamy absolutnie boską miejscówkę, jeśli chodzi o lokalizację (Blue House Arenal). Apartament bardzo zadbany, wyjście schodami na dach, skąd widać fasadę katedry i Giraldę (minaret przerobiony na dzwonnicę). Mamy 4 minuty na piechotę do Katedry i Alcazaru, 15 minut do Plaza de Espania czy Parasola/Setas de Sevilla, mnóstwo sklepików, barów, restauracji pod nosem. Minusem tego jest brak parkingu przy ulicy, parkujemy więc w jednym z podziemnych parkingów miejskich pogodzeni z tym, że zapłacimy za to słono. Po zachmurzonym dniu, deszczu i 18 stopniach, słońce i ciepełko wyciągają nas na zewnątrz. Aga ma też straszną ochotę zacząć Maćkowi „sprzedawać” Sevillę, do której wraca z dużą przyjemnością i sentymentem. Maciek szybko Seville kupuje. Klimat, architektura, estetyka, krótkie interakcje z ludźmi robią swoją i jest zachwyt. Zaczynamy od spaceru nad rzeką w stronę Torre del Oro, a potem dalej aż do parku Marii Luizy. Park jest piękny, zadbany, różnorodny, pełen lokalsów, palm, kwiatów. Przyklejona jest do niego Plaza de Espana, na którą teraz tylko szybko rzucamy okiem, bo jest w planie na jutro. Wracamy miastem, obok uniwersytetu i katedry i kierowani dobrymi ocenami z googla instalujemy się w jednym z tapas barów pod naszymi oknami: Islamorada. Tapasy faktycznie na wyższym poziomie, a i sangria na cavie była jedna z najlepszych jakie mieliśmy okazję próbować.