Rano wyłapujemy sobie miłą miejscóweczkę na śniadanie: dostępne opcje jak w polskich śniadaniarniach, a potem pakujemy się do auta i ruszamy do Kordoby. Na miejscu parkujemy sobie super wygodnie również na jednym z podziemnych miejskich parkingów, tuż pod Alcazarem i Mezquitą. No i autko się nie nagrzeje. Po chwili zastanowienia rezygnujemy z Alcazaru, który jest właściwie Zamkiem Królów Chrześcijańskich, którzy pokonali muzułmanów, a potem zaczęli sobie budować rezydencje na ich styl. Mamy też w głowie, że wczoraj widzieliśmy Alcazar, jutro będzie Alhambra, a w Maladze Alcazaba i Gibralfaro. Zamiast tego tuptamy do Mezquity, czyli absolutnie wyjątkowego miejsca: meczetu-katedry. Bilety do świątyni są dostępne na od razu, te na dzwonnicę – na konkretne godziny (wpuszczają co 30 minut), z których najbliższe są już wykupione. Prosimy więc o bilety na 15, a do Mezquity pakujemy się od razu. Wnętrze jest bardzo charakterystyczne, złożone z lasu kolumn z podwójnymi łukami w czerwone pasy. Pośrodku jest typowo chrześcijańskie wnętrze z wielkim zdobionym ołtarzem i chórem, a wokół te łuki, na jednej ścianie mihrab, zdobienia arabskie. Maciek jest tak samo wbity w trampki jak Agata przy pierwszej wizycie. Jest to coś tak nietypowego, że zdecydowanie warto zobaczyć. Po wizycie zapuszczamy się w Juderię, dawną dzielnicę żydowską i krążymy szukając pomniejszych opisanych w przewodniku uliczek. Aga przypomina sobie o Casa Andaluz, domu andaluzyjskim, niewielkim miejscu w pigułce urządzonym w najbardziej charakterystyczne elementy regionu. Kafelki, rzeźbienia, mozaiki, drewno, masa perłowa, źródełka i fontanienki. Stamtąd googlamy sobie jakąś wysoko ocenianą knajpkę w okolicy i trafiamy do bardzo tradycyjnej knajpki wyłożonej kafelkami, z menu dnia i tapas, gdzie dostajemy szczodrze polaną sangrię, talerz przepysznych kulek-krokiecików z serem i łososiem plus patatas bravas (zawsze dobre), a Maciek celuje w miejscowe specjały: salmorejo, czyli chłodny, gęsty, świeży krem z pomidorów (gęstszy niż gazpacho) z odrobinką gotowanego jajka i jamonu na posypce (pyszna!!) i flamenquin, czyli coś co wyglada jak bardzo długi i cieniutki devolaille ze świnki. Dostajemy też jakieś ciasto, które wygląda jak placek z kruchego ciasta z nadzionkiem z jakichś owoców, ale nie byliśmy w stanie zgadnąć z jakich, smakowało jak coś pomiędzy cytrusami, a jabłkiem. Obijając się niezmiennie po sklepach z pamiątkami, wracamy na nasze wejście na dzwonnicę. Wchodzi się tam na 3 piętra, na 2 są dzwony, a na schodach widać we wnętrzach ścian pozostałości po dawnym minarecie, który przekształcono w dzwonnicę. Z góry ma się ciekawy widok na Mezquitę i dachy nad rzędami kolumn, nie widać mostu rzymskiego, który Mezquita zasłania, widać miasto i nadchodzące powoli ciemne chmury. Zbiegamy więc jeszcze zobaczyć most rzymski i perspektywę starego miasta z jego drugiej strony, a potem zbieramy się na parking i ruszamy do Grenady.