Rano ruszamy na poszukiwania śniadania. Zgodnie z „przesunięciem czasowym”, o którym pisaliśmy, rano jest dłużej ciemno, ptaki później dostają porannego szału, a śniadaniarnie i panederie, czyli piekarnie, zwykle otwierają się dopiero koło 9. Szukając czegoś otwartego od 8 trafiamy do jednego ze starych, tradycyjnych barów serwujących standardowe śniadanie: churros albo tostadas, w sensie podpiekane bagietki. W zależności od ilości pozycji w menu można przejść od klasyki czyli masło i marmolada/jamon/pasta pomidorowa do bardziej wyszukanych typu tuńczyk albo smarowidło z sera pleśniowego. Do tego zumo de naranja, czyli świeżo wyciskany sok z pomarańczy, no i kawa, oczywiście w szklaneczce. Na wczesnym śniadanku nam zależało ze względu na Alhambrę, a konkretnie z powodu wejścia na konkretną godzinę do jednej z jej części. Alhambra to właściwie kompleks pałacowy, z zupełnie różnymi od siebie budowlami, z rożnych okresów, z różnym przeznaczeniem, wybudowany przez różnych władców. Nad samą Grenadą najbliżej góruje Alcazaba, która ma charakter typowej fortecy: z niej zostały głównie mury i wieże wartownicze, z których roztacza się absolutnie fantastyczny widok na miasto i na Sierra Nevada. Mamy potem przepiękny Pałac Nasrydów, do którego są wejścia właśnie na konkretną godzinę: to tam znajdują się największe cuda. Potem jest szkaradny pałac Karola V, który z zewnątrz jest kwadratowy, w środku ma wielki okrągły dziedziniec i w sumie nic więcej. Na parterze mieści się muzeum Alhambry, na piętrze muzuem Sztuk Pięknych. No i są też ogrody Generalife z pałacykiem, pełne fontanien, płynącej wody: nawet w kamiennej balustradzie schodów. Przy kupnie biletów (koniecznie przez Internet z wyprzedzeniem) trzeba się upewnić, że się kupuje bilet do całości, a nie tylko do konkretnej części Alhambry. Jak się ma bilet na dany dzień to można wejść o dowolnej porze i w dowolnej kolejności i tempie zwiedzać każdą z części kompleksu. Ograniczenia są dwa: do każdego miejsca można wejść tylko raz (wszędzie sczytują dowody osobiste) i do Pałacu Nasrydów można wejść tylko o konkretnej godzinie, którą się wybrało przy zakupie biletów. Warto więc zaplanować wizytę wokół tej godziny, bo jak się ją przegapi to już nie wpuszczą, a to jest nie do odżałowania. Zdobienia w Pałacu Nasrydów absolutnie wbijają w ziemię. To są całe wielkie ściany misternie rzeźbionych zdobień w stylu zupełnie niespotykanym gdzie indziej w Europie. Mnóstwo łuków, zdobionych sufitów, fontanien, kafelków. No i to co Agę ominęło 15 lat temu. Patio Lwów i fontanna z lwami. Wtedy były w renowacji i patio było praktycznie niedostępne – padła wtedy obietnica, że wrócę je zobaczyć i zobaczyłam. Ogólnie zresztą odbiór Alhambry w majowej zieleni był inny niż w lutym z gołymi drzewami i krzakami (a wtedy to i prosto po zarwanej nocy na karnawał w Kadyksie i jeździe autokarem stamtąd). Prognozy zapowiadające deszcz ciągły na szczęście się nie sprawdziły i zwiedzamy przy 18 stopniach, ale błękitnym niebie. Po 3 godzinach zbieramy się w kierunku Plaza Nueva i dalej w miasto, gdzie upatrzyliśmy sobie knajpkę z kuchnią marokańską. Trafiliśmy natomiast w tłum i zgiełk i zgłupieliśmy: co tu się dzieje. Przebijamy się na czoło zamieszania: a tam 2 byki prowadzą pochód ciągnąc za sobą coś w rodzaju ołtarzyka, na które ludzie z okien sypią kwiaty. Za nimi pieszo pochód z mnóstwem odświętnie ubranych mieszkańców, większość pań ubrana w kolorowe stroje flamenco: i to zarówno te starsze, jak i małe dziewczynki. Potem: parada konna, z jeźdźcami również przebranymi w świąteczne stroje. Potem przygotowane pojazdy sprzątające (no bo konie), a za nimi ciągnące się dłuuuugo transportery konne i inne powozy ciągnięte przez traktory: powozy udekorowane kwiatami, w środku rodziny w przebraniach i z instrumentami… o co chodzi?! Robimy szybkie konsultacje z kuzynką Agaty, która w Grenadzie mieszkała przez rok, ale i ona nie ma pomysłu co to może być za święto. Dopiero po napisaniu do naszego gospodarza dowiadujemy się, że to początek tradycyjnej pielgrzymki z miast Andaluzji do Huelvy do kościoła Virgen del Rocio. Jak byśmy planowali, to pewnie byśmy nie trafili, ale przypadkowo to zawsze można na coś ciekawego wpaść;) Na obiad idziemy do restauracji marokańskiej, gdzie na ekranach lecą arabskie teledyski i muzyka, do picia dostajemy mrożoną miętową herbatę i lemoniadę z dużą ilością mięty. Maciek zamawia harirę (mówi, że bez szału) i tajin, Aga ryż z kurczakiem i curry ze śmietaną. Potem idziemy w stronę katedry i kaplicy królewskiej. Agata tam już była, Maciek zagląda do wnętrza na wejściu przed kasami biletowymi i mówi, że wnętrze puste, nie robi na nim wrażenia, więc odpuszcza. Zamiast tego kręcimy się po części dawnego targu i innych wąskich uliczkach pełnych sklepów z pamiątkami, barów i teterii. Wchodzimy do jednej z nich, która jest już urządzona w totalnie oczekiwanym przez nas charakterze i serwuje nam pyszne herbatki (doceniane przy niższych temperaturach… o losie…). Po krótkim odpoczynku na bazie decydujemy się jeszcze skorzystać z braku deszczu i wspiąć na najwyższy z miradorów w naszej okolicy- San Miguel – niby 10 minut od nas, ale ostro pod górę. Stamtąd jest już widok na absolutnie wszystko. Wieczór kończymy sangrią, jamonem i owczym queso. Wprawdzie na patio, ale otuleni kurtkami, bo zimno jak pierun.