Na szczęście mamy zgodę na wcześniejsze zameldowanie, parking na prywatnym miejscu w garażu pod apartamentem i 10 minut na piechotę do centrum. Leje dalej, ale bierzemy kurtki i parasolki i tuptamy do El Pimpi, knajpy poleconej Maćkowi przez jednego z jego hiszpańskich klientów i jak się na miejscu okazuje: chyba legendarnej. Pierwszy raz w życiu stoimy w kolejce do restauracji czekając na swoją kolejkę, co jest o tyle imponujące, że knajpa ma mnóstwo sal i stolików też na zewnątrz (gdzie ludki siedzą pomimo deszczu pod parasolami). Wnętrze ma fantastyczny wystrój, ścianę ze zdjęciami znanych gości, ścianę z beczek wina, ściany ze starymi plakatami, ściany z doniczkami z kwiatami, kafelki. Mają też najbardziej wypasione menu jakie widzieliśmy: wchodzi się na nie na komórce przez kod QR, nawiguje po wielkiej karcie w jednym z chyba 15 języków do wyboru, zaznacza wybrane dania na listę, którą potem się pokazuje kelnerowi po kliknięciu „przetłumacz dla kelnera”. Cóż, pogoda wymusza na nas turystykę kulinarno-degustacyjną (nie żebyśmy mocno narzekali). Na początek wjeżdża gęste, słodkie, białe wzmocnione wino malaga (sherry), przypominające nam trochę marsalę, choć z innym posmakiem. Aga zamawia też Mojito Pimpi (w którym chyba dolali właśnie tego miejscowego wina, pyszne połączenie), Maciek pozostaje wierny sangrii, ale potem żałuje, bo wyczuwamy w nim wkładkę z czegoś ziołowego, co nam nie do końca pasuje. Do jedzonka trochę z obawą zamawiamy chłodnik z migdałów i czosnku z gałką sorbetu mango (Ajo Blanco, coś genialnego, szok totalny), byczy ogon (podobno smaczny, ale Maciek by nie powtórzył), nasze ukochane krewetki w czosnku i ośmiornicę na puree ziemniaczanym z sosem. Najedliśmy się po kokardki, ale okazało się, że do katedry już dziś nie zdążymy, więc poszliśmy w szlajanie się po uliczkach starówki, szczególnie, że deszcz przestał padać. Bary i knajpki tętniły życiem, zastanawialiśmy się na ile to z powodu niedzieli. Trafiliśmy też na dłuuugą kolejkę, tak długą, że nie mieliśmy pojęcia za czym stoi. Zapytaliśmy: okazało się, że do Muzeum Picassa. My jesteśmy totalnymi ignorantami jeśli chodzi o sztukę i już jakiś czas temu przestaliśmy się do niej zmuszać tylko dlatego, że wypada, więc do kolejki się nie dołączamy. Próbujemy za to znaleźć jakąś teterię na modłę tych z Grenady. Znaleźliśmy coś, co nazywa się La Teteria i ma dobre oceny, a do tego ogrooomną kartę herbat, ale już wszystkich możliwych rodzajów, a więc z chińskimi, japońskimi czy indyjskimi włącznie i w zależności od rodzaju serwują w innym dzbanku i filiżance/szklance. Maciek zamówił marokańską (słodzoną, miętową) z orzeszkami pinii, a Aga białą z wiśnią i jaśminem. Maciek dostał szklaneczkę i srebrny dzbanek, Aga klasyczny dzbanuszek i filiżankę. Malaga nas chwilowo nie kupuje jeszcze jako miasto, choć może to wina deszczu. Z drugiej strony po przepięknym brzegu rzeki w Sewilli to co się widzi przechodząc przez rzekę w Maladze (zapyziały kanał pełen śmieci i graffiti) dość mocno odrzuca.