Następny dzień w Maladze wstaje niestety równie ponury i deszczowy. Opakowujemy się w ubrania na cebulkę i parasolki i ruszamy na śniadanko. Obok wygooglanej śniadalni wpadamy na mercado, halę spożywczą, do której wracamy po śniadaniu, gdy już się więcej boxów pootwierało. Brzuszki pełne, ale Maciek mimo to tęsknie patrzy za stoiskiem z jamonami, a mango lassi na stoisku z sokami nie daje rady się już oprzeć:) Hala jak wiele w innych hiszpańskich miastach, wystawione towary elegancko, ale nigdzie nie widzieliśmy jeszcze nic, co by się mogło równać z tym co widzieliśmy na La Boquerii w Barcelonie. Powoli kulamy się w stronę Alcazaby, mamy wykupione przez Internet bilety na konkretny dzień, ale bez wyznaczonej godziny. Ruchu też nie ma dużego, wydaje się, że na spokojnie można kupić bilety na wejściu. My mamy bilet łączony: do Alcazaby (kompleks pałacowo-obronny u podnóża wzgórza) i do Gibralfaro (konkretnie twierdzy dobudowanej na szczycie wzgórza). Kiedyś obie budowle były połączone murem, teraz żeby się dostać z jednej do drugiej trzeba podtuptać dość stromo szlakiem w górę (nam się udało bez deszczu, ale kamienie duże i płaskie, wyglądają jakby mogły być śliskie, gdyby droga była mokra). Zaczynamy od Alcazaby, która głównie składa się z murów, w ramach których można się przyjemnie przespacerować, bo zieleń jest bardzo zadbana. Alcazaba tak naprawdę jest w dużej części odbudowana, bo nabroiły tu sporo wojska napoleońskie i powysadzały sporo budynków. W jej środku jest coś nazywane Pałacem Nasrydów, najpewniej inspirowane Alhambrą, ale w naprawdę biednej wersji, szczególnie, jeśli się ma porównanie do oryginału. Ponura pogoda nie dodaje kolorytu. Jednak już z murów Alcazaby rozciąga się widok na port, arenę i starówkę Malagi. Im wyżej podchodzi się potem ścieżką pod Gibralfaro, tym bardziej spektakularny widok. Gibralfaro to już praktycznie same mury obronne albo jak kto woli- punkt widokowy na Malagę i okolicę na wszystkie strony świata. Nadal jest chłodno i wieje – zbiegamy w dół rozgrzać się (o zgrozo…) herbatą w La Teterii (kolejka do Muzeum Picassa rozchodzi się w obie uliczki…), a potem ustawiamy się w kolejce po bilety do katedry. Pomysł dobry, bo dokładnie w tym momencie zaczyna padać deszcz. Wykupujemy samo wnętrze: można też iść na dach, ale ani nam się to w deszczu nie uśmiecha, ani nie spodziewamy się lepszych widoków niż z Gibralfaro. Katedra jest dość specyficzna: z zewnątrz jest niedokończona. Ma tylko jedną z dwóch zaplanowanych wież i niedokończony dach. Widać dokładnie, jak na jego górze i w miejscu drugiej planowanej wieży kolumny są ucięte jak nożem. Z tego powodu katedra nazywana jest La Manquita, „jednoręka”. Podsłuchaliśmy trochę miejscową przewodniczkę we wnętrzu katedry, która mówiła, że jest plan dokończyć dach, ale zdania są podzielone co do drugiej wieży. Jedni uważają, że trzeba ją dobudować, inni, że właśnie nie, bo dzięki temu katedra jest wyjątkowa i znana. Środek za to jest wykończony i jeśli chodzi o samą budowę, to bardzo przypomina to co można zobaczyć w Sewilli czy w Grenadzie: wysoooookie sklepienie, grube kolumny, duża przestrzeń. Sewilla jest beżowo-szara, Grenada biała, a Malaga brązowo-złota w środku, ze sporą ilością zdobień, podświetlona ciepłym światłem przez co kolumny i rzeźby wydają się być złote. Oglądamy z przyjemnością. Z katedry kulamy się na obiad: skądś Agacie wpadło info, że Casa Lola to najstarszy tapas bar w Maladze, a jej wystrój i pełne wnętrze zachęcają do wypróbowania. Można ją obecnie znaleźć w 3 filiach na starówce, losowo trafiamy do jednej z nich i… znów czekamy w kolejce, zapisani na listę oczekujących przez szefa sali. Zeszło nam chyba dłużej niż w El Pimpi, zdaje się, że pod pół godziny, ale i miejsc jest zdecydowanie mniej w pojedynczej sali na rogu ulicy. Czekając przeglądamy wielkie menu z tapas i napojami, więc do stolika wędrujemy już z decyzjami: zamawiamy 3 rodzaje pinchos (avocado/jamon/jajko, ser kozi/kurczak/pieczone jabłko, grillowane krewetki w sosie), porra antequerana czyli kolejna wariacja na temat gazpacho, kanapkę z łososie, krewetki na szaszłyku, krewetki pil-pil, patatas bravas, na spróbowanie wino Moscatel Malaga i dzbanek jednej z lepszych sangrii. Bar tętni życiem, jest głośno, jest chaos (ale kontrolowany), jest tłum, jest muzyka, jest pyszne jedzonko. W znakomitych humorach idziemy podpakować się trochę w naszym lokum przed wylotem następnego dnia, a potem ruszamy do ostatniego punktu do zwiedzania: Cueva del Tesoro w Rincon de la Victoria, parę km pod Malagą. Ta jaskinia jest dużo mniej popularna i dostępna niż Cueva de Nerja. Wygląda na to, że jest dużo mniejsza pula biletów: nasze z trudem zamawiamy przez internet z 1dniowym wyprzedzeniem, ale na miejscu mijamy bardzo niedużo turystów, mamy jaskinie praktycznie dla siebie, gdy w Cueva de Nerja szło się gęsiego za potokiem zwiedzających. Zależało nam na tej jaskini, bo opisywana jest jako 1 z 3 na świecie, które zostały utworzone przez morze, a teraz są na powierzchni (przesunięcie linii brzegowej) – takiej jeszcze nie widzieliśmy. Kształty wewnątrz są faktycznie zupełnie inne, obłe, praktycznie bez nacieków czy stalaktytów. Największe wow robi sala jeziorek, których jest parę na różnych poziomach, pięknie podświetlone. Płynie do nich stale świeża woda i przelewa się mini wodospadami z jednego jeziorka do drugiego, sala jest więc wypełniona szumem płynącej wody. W tej jaskini odnaleziono rysunki naskalne, ale też niestety nie są udostępnione zwiedzającym.